Obraz

Obraz

sobota, 19 listopada 2016

CHAPTER TWENTY ONE: VISITING THE NEW PRESIDENT

Witam, witam... Czuję się, jakbym od lat tutaj do was nie pisała. Martwię się, że nie poświęcam am za dużo uwagi blogowi, ale czuję się zwalona obowiązkami. Od września zaczynam naukę na psychologa i mam dużo roboty.
- Tina
***

Dostaję polencie z samej góry, aby pojawić się w gabinecie Pani Prezydent Almy Coin. Kiedy pytam strażnika o powód, spotykam się z kategoryczną odmową udzielenia jakichkolwiek informacji.
Nie widziałam się oko w oko z Almą Coin odkąd pokazana została nam arena. Od wtedy nasze relacje były skomplikowane i nigdy nie przebywałam w jej pobliżu.
Borykam się z uczuciem niepewności, które jest skutkiem odseparowania mnie od panelu kontrolnego, podczas gdy jestem prowadzona do Pałacu Prezydenckiego. Budynek wcale się nie zmienił. Te same ściany, te same obrazy i ten sam, duszący zapcha róż. Jest delikatny i nie oszałamiający, ale wystarcza, aby zakręciło mi się w głowie, a obiad podszedł mi do gradła. Nawet po tylu miesiącach nie zdążył zniknąć całkowicie.
Zdaję sobie sprawę, że Alma Coin od wielu tygodni tylko sporadycznie opuszcza swoje schronienie w pałacu prezydenckim. Kontaktuje się tylko z wybranymi, zaufanymi ludźmi i nie przyjmuje gości. Jej rozkaz więc wydaje mi się co najmniej dziwny.
Idąc za strażnikiem przechodzimy obok stolika na kółkach z masą talerzy i sztućców. Zapewne do przygotowania jakieś uczty. Upewniam się, że nikt nie patrzy i zwinnym ruchem ręki zabieram nóż do mięsa po czym chowam go za pasek. Tak na wszelki wypadek.
Kiedy w końcu stawiam nogę w jej gabinecie, pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to oparty plecami o ścianę Peeta z dłońmi schowanymi głęboko w kieszeniach spodni. Ma zmierzwione włosy i podkrążone oczy. Zupełnie, jakby od dawna nie spał.
Zatrzymuję spojrzenie na nim, a kiedy nasze oczy się spotykają, szybko odwraca wzrok. Skrępowana i ja spuszczam oczy. Zupełnie, jak w szkole przed laty.
- Panno Everdeen. Cieszę się, że Pani do nas dołączyła. – odzywa się Coin stojąca za biurkiem.
Nie odpowiadam. Coin wskazuje na dwa krzesła podstawione dla nas. Siadamy i za wszelką cenę unikamy swoich spojrzeń. Ja i Peeta.
Coin także siada. Bierze w dłoń długopis i obraca nim w dłoni. Myśli.
- Zapewne oboje jesteście świadomi fatalnej sytuacji waszych trybutów.
- Naszych? – wymyka mi się.
- Peeta jest opiekunem pozostałej przy życiu dwójki. Tak, Panno Everdeen. Waszych. – odpowiada poirtowana.
Rzucam w jej kierunku mordercze spojrzenie. Coin nie jednak ignoruje.
- W każdym razie… Oboje są w fatalnym stanie. Dobrze o tym wiecie. Wywołałam ucztę, baby dodać pikanterii do igrzysk. A więc to raczej oczywiste… Nie jesteście tu już potrzebni.
Chwilę i to zajmuje, aby pojąć znaczenie jej słów. Odruchowo zaciskam palce na nożu.
- Co? – Peeta nie rozumie. – Co to ma niby znaczyć?
Coin patrzy na nas, jak na idiotów. – Chyba nie sądziliście, że z tej całej brygady ktokolwiek przeżyje? Oh, nie, nie. W tym roku od początku nie miało być zwycięzcy.
Zaciskam palce na rękojeści odrobinę mocniej.
- Od początku wszyscy mieli zginąć? – pytam. Coin potakuje. – A więc po co ten trening, po c nadzieja, po co mentorzy? – cedzę przez zęby. – Nie łatwiej byłoby rozstrzelać ich na miejscu?
Coin patrzy na mnie, jak na dziecko. Uśmiecha się pod nosem.
- Nadzieja, to jedyna rzecz silniejsza od strachu, ale ty to doskonale wiesz Panno Everdeen. – mówi głośnym szeptem.
Czuję się, jakby ktoś podpalił we mnie ląd, a ja zaraz wybuchnę.
nikt z nich nie wróci do domu. Simon nie uratuje brata, Rose już nigdy nie wyjdzie na wolność, Avery już nigdy nie uściska córki… Nikt z nich już nie odzyska wolności. Żaden nie posmakuje długiego życia Od początku jechali na arenę, aby zginąć. Nigdy nie było mowy o przeżyciu. Do tej pory igrzyska przynajmniej w większym stopniu były uczciwe. Nie mieliśmy gwarancji przeżycia, ale zawsze zostawał jeden zwycięzca. Teraz nawet to zniknęło. Zapomniałam, że Kapitol nawet bez Snowa to zimne, ponure i okrutne miejsce.
- Dlaczego? – mój głos się łamię.
Coin ponownie mnie ignoruje.
- Przed pałace czeka na was poduszkowiec. Za cztery godziny będziecie już w dwunastce. Zmniejsza długość odróży o sześćdziesiąt procent. Miłego lotu.
- Ale… -odzywa się Peeta.
- Zapominacie się, że to ja tutaj żądzę, Panie Mellark. Wy nie macie tu nic do gadania.
Ląd się wypala. Wstaję i jednocześnie wyciągam nóż. Coin jednak przewiduje moje zamiary i robi unik jednocześnie uderzając mnie w nogi i wytrącając mi nóż z dłoni. Uderzam plecami o ziemię, co pozbawia mnie tchu. Wszystko dzieje się tak szybko, że Peeta nie zdąża zareagować. Otwierają się drzwi. Do środka wpada pół tuzina strażników. Doje chwytają Peetę za ręce dwoje stają za Coin a reszta mnie podnosi. Stękam.
Peeta szamocze się. Stara się im wyrwać, aby i pomóc, ale strażnicy trzymają go z żelaznym uścisku tym bardziej, że trzeci właśnie idzie, aby im pomóc.
Coin przygładza fryzurę.
- Udajmy że to nigdy nie miało miejsca Everdeen. – przy tym patrzy prosto na mnie. – Do poduszkowca z nimi.
Nie mamy wyboru. Zostajemy tam zaciągnięci i jak jakieś zwierzęta wrzuceni na pokład. Dwoje strażników wsiada z nami i nim się zorientuję, wisimy w powietrzu.

niedziela, 25 września 2016

CHAPTER TWENTY: THE GAMES WILL FINALLY BEGIN

Hej.
Wiem, wiem. Dawno mnie nie było. Nie będę się tłumaczyć za długo, ale cierpiałam na straszliwą blokadę i nie mogę obiecać, że jak na razie noki będą się pojawiać tak samo często. Mam kilka historyjek na MÓJ WATTPAD, jeśli macie ochotę coś poczytać, ale jestem w ostatniej klasie i dużo się dzieje.
- Tina
***

Wraz z ostatnimi grudami śniegu znika deszcz. Zza czarnych chmur wychodzi słońce.
Na arenie zapada głucha cisza. Na ekranach widać wszystkich ogarniętych otępieniem. Minęła doba od zawalenia się sporej części czwartej alejki Kapitolu na arenie. Mimo iż się tego nie spodziewałam, pierwszymi, którzy wychylają nosy ze swoich kryjówek, są członkowie mojej grupy i Charlie.
Nic się nie działo od ostatnich dwudziestu czterech godzin. Nikt z nikim nie walczył. Nikt nawet nie ruszał się z miejsca. Ten etap igrzysk nie jest zbytnio przebojowy i widzę to po widzach w dole sali. Między ludźmi co chwila przewleka się głośne zbiorowe ziewanie. Jeden czy drugi wychodzi. Inni spacerują bez celu.
Zaczynam się denerwować. Jeśli widzowie znudzą się igrzyskami, organizatorzy będą ingerować.
Cała zesztywniałam. Moje kończyny bolą.
Simon wyciąga Rosalyn trzymając ją na plecach. Charlie niesie wszystkie potrzebne im rzeczy.
Widzę trud w ich oczach, ale cieszę się, że nie porzucają jej na pastwę losu. Nie odzywają się do siebie. Po prostu maszerują.
- Co z nią? - pyta Johanna.
Od tak dawna w loży mentorów i na arenie nie zostało wypowiedziane jedno słowo, że jej szept wydaje się wrzaskiem. Oddycham głęboko i odchrząkuję, chcąc przypomnieć sobie gdzie mam struny głosowe.
- Nie wiem. Została zraniona, a potem...
Przerywa mi głośny huk.
Jak poparzone obie odskakujemy od siebie i rzucamy spanikowane spojrzenia na panele. Haymitch zbudzony z głębokiego snu robi to samo, za to Beetee jedynie zaciska zęby.
Na moim panelu ciągle widnieją dwa kwadraty, a więc to nie żaden z moich trybutów. Ja to wiem, ale ci na arenie nie. Widzę, jak Simon spanikowany zrzuca Rosalyn sobie z pleców i kłdzie na ziemi, powtarzając jej imię. Dziewczyna z impetem uderza od twardy chodnik, a z jej płuc uchodzi powietrze. Widzę, jak jej twarzy marszczy się w grymasie bólu, po którym jej oczy się otwierają.
Zdezorientowana obrzuca Simona spojrzeniem i próbuje się ponieść, ale okazuje się zbyt słaba. Chłopcy oddychają z ulgą, za to mnie zaczyna martwić coś innego. Jej brak siły dało się radę wytłumaczyć, ale kiedy przeciągając palce na panelu przybliżam obraz na jej czy, widzę, że są przekrwione, a dłonie drżą.
- Zachorowała. - szepczę. - Może mieć gorączkę albo coś poważniejszego.
- Rosalyn... - odzywa się Simon. Jego głos drży.
Dziewczyna rozgląda się dookoła i zatrzymuje się na twarzy Simona,
- Ta... To ja. - charczy. Jej głos przypomina dźwięk silnika. Jest potwornie słaba.
Po chwili jednak znowu zaczyna wędrować wzrokiem dookoła.
- Gdzie... - odchrząkuje. - Gdzie... Evan?
Simon zaciska zęby. Przełyka ślinę i stara się odpowiedzieć, ale głos go zawodzi.
- Nie przeżył. - wyręcza go Charlie. - Poświęcił się w lawinie.
Oczy Rose wpatrują się w dwunastolatka jak w coś przezroczystego. Jakby widziała za niego. Jej oczy zachodzą mgłą, a uśmieszek, który na chwilę zagościł na jej ustach, znika.
Kieruje wzrok w chmury i zaciska powieki.
Założę się, że nie jestem jedyną, która w tej chwili dałaby wszystko, aby móc wśliznąć się do jej głowy. Trwają w bezruchu tak długo, że Simon zaczyna się niepokoić.
- Rosalyn? - pyta.
- Jestem, jestem.
Simon kiwa głową, po czym ją zwiesza. Bierze Rose za rękę, a drugą podaje bratu.
Kieruję wzrok w dół, na siedzenia widzów. Wszyscy z fascynacją wzdychają. Ten i ów zalewa się łzami.
Sama ledwo powstrzymuję się od płaczu. Zagryzam wargi i gwałtownie mrugam, aby odpędzić niechciane łzy.
Kładę łokcie na panelu i opieram dłonie na twarzy zakrywając się. W myślach żegnam się ze zmarłymi trybutami. Nie tylko moimi. Myślę o wszystkich. Wspominam trybutów Enobari i Beeteego, ale też tych z poprzednich igrzysk. Myślę o Cider i Woofie. Threshu, Rue i Clove. Przypominam sobie wszystkich tych, którym kibicowałam, i tych, których śmierci pragnęłam. Staram się przypomnieć sobie ich imiona, twarze i dystrykty. Zapamiętuję ich uśmiechy, to jak zginęli.
To wszystko sprawia, że czuję się jeszcze gorzej.

Kiedy ponownie nastaje noc, a na arenie ciągle nic się nie dzieje, nie jestem w stanie już nawet oderwać wzroku od ekranu. Rosalyn śpi, oparta o ścianę jakiegoś budynku, a chłopcy jedzą resztki żywności. Powinni się ruszyć. Znaleźć wodę! Ich zapasy się kurczą, podczas gdy oni nie mruczą nawet słowa na temat ich powiększenia.
Czy spodziewają się, że w razie potrzeby wyślemy im jedzenie? Mam nadzieję, że nie, ale jak inaczej wyjaśnić ich zachowanie?
Pocieram oczy wierzchem dłoni. Jestem na nogach od czterdziestu godzin i ledwo co się trzymam. Mam dosyć loży mentorów. Mam dosyć tego siedzenia, mam dosyć Kapitolu. Chcę już wrócić do domu. A, no tak. Ja przecież nie mam domu.
Ta myśl długo nie daje mi spokoju. Kiedy w końcu Simon się odzywa, z trudem już utrzymuję powieki w górze.
- Dobra. Wystarczy tego obijania się. Brakuje nam jedzenia, a jestem okropny w jego poszukiwaniu. Myślę, że musimy obudzić Rosalyn, bo inaczej umrzemy z głodu. - mówi Simon.
Osobiście pozwoliłabym Rosalyn spać, aby odzyskała siłę.
Nie zdążam jednak skończyć mojej myśli, bo nagle rozlega się głos. Nie jest to jednak oficjalny speaker, Claudius. Rozlega się głos samej prezydent Coin.
Na twarzach zawodników widzę pogardę. Na twarzach widzów, zachwyt. Coin zaprasza trybutów na ucztę.
Na arenie nie widać żadnego jedzenia poza tym z rogu. Zastanawiam się, czy od samego początku nie było to zaplanowane. Broń palna, miecze, strzały. Zapowiada się dużo krwi.

niedziela, 22 maja 2016

CHAPTER NINETEEN: THE LIAR

Hello, hello, hello.
Witam was przed kolejnym wpisem. Enjoy!
- Tina
***

- Dlaczego ścięłaś włosy? – głos Peety wyrywa mnie z zadumy.
Spoglądam na niego. W dłoni raz za razem obracam jakiś metalowy przedmiot. Nie wiem nawet, co to do końca jest.
- Moja ekipa stwierdziła, że nie uda się ich odratować i zasugerowała, abym je ścięła. – odpowiadam i spuszczam wzrok na dłonie.
- Ale jest coś jeszcze, prawda?
Wzdycham. Nie lubię, kiedy tak robi. Na siłę docieka drugiego dna, a nie ważne, jak bardzo będę się stała to ukrywać, to zawsze dopatrzy się większości prawdy bez mojej pomocy.
- Impuls.
Widzę, że nie zadowala go ta odpowiedź, ale mimo to nie pyta o więcej.
- Wybacz. Pusta ciekawość.
Zawsze zastanawiało mnie to, jak bez żadnego problemu potrafi poprzez wypowiedzenie jednego zdania, zawładnąć człowiekiem. Gdzieś pomiędzy porwaniem, a osaczeniem ostrza tej cechy stępiły się.
Czuję się pusta. Niemal, jak po śmierci Prim. Trzymam się jedną ręką oparcia kanapy, a drugą trzymam na swoim brzuchu i jedyne, o czym mogę myśleć, to fakt, iż nie jestem w stanie się poruszyć. Nagle znikają mięśnie lub też zapominam jak ich używać i rozpływam się w otchłani. Nie czuję już smutku, a jedynie znużenie.
- Katniss… Przepraszam cię za tamten pocałunek. – szepcze.
Jego słowa docierają do mnie dopiero kilka sekund po ich wypowiedzeniu.
- Nie przemyślałem tego, działałem spontanicznie. – tłumaczy. – Wybacz.
- Nic się nie stało. To znaczy… Nie mam ci tego za złe.
Zapada cisza, podczas której korzystam z okazji i ocieram zmęczone oczy.
- Poczułaś coś? – pyta.
Wprawia mnie w zakłopotanie. Od razu się najeżam, bo w moją pierś wstępują stare, jak świat uczucia. Opanowuję się jednak od wywarczenia odpowiedzi.
- Tak.
Nie mogę już tego dłużej znieść. Wstaję i kieruję się w stronę wyjścia, ale w ostatniej chwili zamieram z ręką spoczywającą na klamce, kiedy coś sobie uświadamiam. Żałuję swoich słów jeszcze zanim kończę mówić.
- Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że nawet, jeśli żyłabym tysiąc razy, to i tak nie będę na ciebie zasługiwać. Jesteś wolny, Peeta. Na twoim miejscu nie marnowałabym czasu na kogoś takiego, jak ja. Jestem skorupą człowieka. Nie sądzę, abym już potrafiła kochać.
Mam już nacisnąć klamkę, ale jego głos, cichy i szepczący rozlega się tuż przy moim uchu.
- W ogóle się z tamtą osobą nie zgadzam. Z tobą też nie. W końcu i ja sądziłem, że wszystko, co ze mnie zostało to tylko krew i kości, ale okazało się, że nadal czuję do ciebie to samo, co kiedyś.
Odwracam się powoli i staję z nim twarzą w twarz.
- To tylko dowodzi tego, że jeszcze nie wyzdrowiałeś do końca.
- Masz rację. Nie wyzdrowiałem. To jednak nie zmienia faktów, bo wiem dobrze, że czuję to samo, co kiedyś.
Spoglądam na dłonie. Czy mogę mu wierzyć? A nawet, jeśli to prawda, to nie jestem w stanie się zakochać. Nie wiem, jak to jest być zakochaną.
- Może kiedyś. Najpierw muszę się pozbierać.
Rzecz jasna kłamię, jak z nut. Ja się nigdy nie pozbieram.


Wracam do panelu. Widzę, że okryta kocem Rosalyn leży obok ciągle płaczącego Simona. Jego twarz jest całą mokra, ale to nie od łez. Zauważam na ekranie, że okrutna śnieżyca zmieniła się w nieustającą ulewę topiącą pozostałości śniegu.
Zostało mi już po niecałe szesnaście tysięcy na koncie Rose i trzynaście na kącie Simona. Zaciskam pięści, aby przypadkiem nie wysłać im nowego podarunku. Z zadowoleniem zauważam, że, podczas, gdy jego brat stara się uporać z nieuniknionym, Charlie zbiera deszczówkę, a na horyzoncie zapada zmrok.
Przy życiu zostali Rosalyn, Simon, Charlie, Avery, dziewczyna i chłopak Haymitcha – Holly i Montgommer, obie dziewczyny Johanny – Tiffany i Estonia, a także dziewczyna i chłopak Beetiego – Connor i Ko. Dziesięć.
Wybuch wypłoszył trybutów z pobliża, ale niewiele brakowało, aby Avery, Estonia i Tiffany wybrały się tam w poszukiwaniu możliwych ofiar.
Zwracam uwagę na innych trybutów, bo nie mogę już patrzeć na załamanego Simona, który właśnie przytula swojego brata.
Gang Avery wyruszył już na polowanie za jedzeniem. Po kilku godzinach jednak wróciły do rogu z pustymi rękami, a Haymitch uparcie nie chciał wysyłać im jedzenia, za to Johanna wysłała im jedynie koszyk z dwoma bułkami. Niech dalej radzą sobie same.
Trybut Beeteego – Connor i chłopak Haymitcha – Montgmmer (dziwne imię) zawarli sojusz na czas walki o zapasy w rogu obfitości. Do tego mieli ze sobą chłopaka Enobari, ale poległ wcześniej. Zaraz po walce rozdzielili się jednak.
Układam się wygodnie w fotelu, ale sen nie przychodzi. Przewracam się z boku na bok. Jestem wyczerpana, ale coś mnie niepokoi. Nie potrafię zasnąć.  Zamawiam ciepłe mleko i mam nadzieję, że pomoże mi zasnąć. Miałam nadzieję, że służba ponownie do da do niego tamte niezwykle smaczne korzenne przyprawy, ale dostaję jedynie kubek zwyczajnego mleka.
siorbię napój i wsłuchuję się w ciszę, jaką zapewniają loży mentorów grube, szklane przyciemniane ściany. Beetee i Johanna śpią na swoich fotelach, za to Haymitch majstruje coś przy panelu.
- Pamiętasz wszystkich swoich trybutów? – pytam.
Haymitch wytrącony ze swojego bąbla skupienia spogląda na mnie przelotnie.
- Prawie.
- Prawie?
- Minęło w końcu ponad dwadzieścia pięć lat. Trudno by zapamiętać każdego z nich. – tłumaczy.
Patrzę na niego.
- A kogo pamiętasz szczególnie?
Haymitch w końcu odrywa się od panelu i spogląda na śpiących Beeteego i Johannę.
- Szczególnie? Hmm… Był taki jeden. Nazywał się West i było od ciebie trochę starszy. Miał chyba osiemnaście lat. W każdym razie chłopak był fantastyczny wojownikiem i był ulubieńcem roku do czasu, aż sojusznik poderżnął mu gardło podczas snu.
Igrzyska słyną z takich śmierci. Zdrady są tu na porządku dziennym.
- Jak się czujesz? – pyta.
Miałam zadać mu tanie związane z Westem, ale wylatuje mi z głowy.
- Bywało lepiej.
- Trzymaj się. Evanowi i Zoe już nic nie grozi.
- Masz rację, ale jestem jeszcze ja, ty, Peeta, mama…
- Co u twojej mamy?
- Nie mam sprawdzonej informacji.
- A u Peety?
Przygryzam wargę. Wypowiadam następne słowa z trudem.
- Nie sądziłam, aby to już było możliwe, ale chyba po raz kolejny złamię mu serce. 

niedziela, 15 maja 2016

CHAPTER EIGHTEEN: ON THE RUN

Heeej!
Zapraszam do komentowania!
- Tna
***

  Nie mają szans na ucieczkę. Zaczynam spazmatycznie oddychać gorączkowo wyszukując rozwiązania. W następnej sekundzie słyszę jednak krzyk i już wiem, że czas się skończył. Zaciskam palce na oparciu fotela, a w moim środku rozlega się przejmujący wrzask. Zaciskam powieki bojąc się, że zobaczę krew, ale zaraz przywołuję się do porządku.
Stworzenia rozpoczynają pościg.
Widzę, jak w panice zostawiają niepozbierane przedmioty i rzucają się do ucieczki.  Kiedy jednak przyglądam się im bliżej zdumiewam się, bo czegoś wśród nich brakuje… Rose… Gdzie jest Rosayn?
Spoglądam na pulpit i widzę, jak leży nieprzytomna, schowana za rogiem budynku.  Chyba jej nie zostawiają, prawda?
- SIMON! – krzyczy Evan. – Katniss mówiła coś o pułapkach!
Simon chyba go słyszy, bo zaczyna się rozglądać dookoła w poszukiwaniu.
- Nie wiem! W pułapkach chodzi o to, żeby ciężko je było wykryć, geniuszu!
Tak, ale nie uruchamia pułapki własnoręcznie. To organizator musi odpalić kokon.
Mijają jeszcze dwa bloki mieszkalne, a tygrysy zaczynają ich powoli doganiać.
W pewnym momencie Evan staje, jak wryty. Skonsternowani Charlie i Simon też stają, ale Evan macha na nich spazmatycznie ręką.
- Biegnijcie! Dalej, dalej!
Simon bez wąchania chwyta za rękę swojego brata i ciągnie go z daleka od zagrożenia. Charlie nie stawia oporu.
Evan ściąga z pleców pistolet i nakierowuje go w budynki. Zaczyna strzelać nieopamiętanie w ściany, chodnik i witryny małych sklepów roztrzaskując szkło na wszystkie strony. Co on robi? Do czego celuje?
Bestie są już coraz bliżej. Z ich pysków cieknie ślina.
W końcu Evan w coś trafia. Słychać brzęk i po chwili ściany obu budynków zaczynają się walić. Kamień po kamieniu aż burza piachu i gruzu uderza o ziemię zasłaniając pod sobą bestie i Evana.

Gdy otwieram oczy, przed nimi znowu mam chaos. W powietrzu wisi piach i ludzki krzyk, a wszystko, co widzę, to brudne palce grzebiące w gruzach w poszukiwaniu czegoś ważnego.  Słyszę, jak właściciel palców wykrzykuje imię. Słyszę, jak oddycha w przyśpieszonym tempie, aż pod paznokciami tego kogoś zbiera się warstwa piachu. Kiedy w końcu ręce natrafiają na ciało i wyciągają je spod ciężaru budynku, nie wytrzymuję i ponowie zamykam oczy. Słyszę błagania o słowo i głośne oddechy, aż w końcu odzywa się nowy głos.
- Zajmij się nimi… - charczy głos Evana. Otwieram oczy by zobaczyć jego zmasakrowane ciało. – Jedno z nas musi wygrać… I widocznie nie ja.
- Stary, wyliżesz się. Katniss na pewno potrafi temu zaradzić. Coś wymyśli… Prawda? – pyta zwracając się w przestrzeń. Do mnie.
Mogę zrobić jedynie jedną rzecz.
Wyszukuję na pulpicie odpowiednie produkty i wysyłam. Kiedy paczka dociera na miejsce, Simon rzuca się w jej stronę, ale widząc jej zawartość ponownie się do mnie zwraca.
- To wszystko? Nie… - mruczy.
Wyciąga z opakowania koc… i butelkę syropu nasennego.
Przez moją kuchnię w wiosce zwycięzców, a także przez tą na złożysku przewinęły się setki ofiar wypadków górniczych. Wybuchy, pożary, zawalenia. Stąd wiem, że Evan nie przeżyje. Gruzy zapewne uszkodziły wiele kości, a odłamki zapewne przedziurawiły niejeden organ.
Spuszczam głowę i wbijam wzrok w splecione na kolanach dłonie. Zamykam oczy i izoluję się od wszystkich dźwięków. Dopiero armatni wystrzał sprawia, że unoszę głowę, by zobaczyć, jak Charlie zalewa się łzami, a jeden z ekranów na moim pulpicie gaśnie.

Simon i Charlie wrócili po Rosalyn i zapasy. Następnie, korzystając z tego, że w ich mniemaniu innych trybutów spłoszył wybuch, wybierają mały schron typu grota wśród gruzów.
Rosalyn jest rozpalona. Chłopcy okrywają ją kocem.
- Nie powinniśmy jej zostawić? Spowalnia nas. – szepcze Charlie.
Cała się najeżam.
- Nie. – odpowiada ostro Simon, a Charlie nie protestuje. – Wszystko będzie w porządku.
Moją słabością jest fakt, iż nie potrafię znieść cierpienia. Lekkomyślnie, nie parząc nawet na cenę wysyłam im jeszcze pudełko leków przeciwbólowych i wychodzę z loży.
Kiedy tylko znajduję się poza lożą, kieruję się do innej – dla wysoko postawionych widzów, gdzie może siedzieć Coin, jej doradcy i Peeta. Nie zauważam go przez szklaną ścianę, więc idę w kierunku wyjścia, ale wtedy mnie woła.
- Katniss!
Odwracam się i truchtam w jego stronę.
- Peeta… -szepczę, a potem… Wybucham płaczem.
Przyciąga mnie do siebie i przytula, chcąc pocieszyć. Płaczę w czyjeś ramię po raz pierwszy od bardzo dawna.
- A jeśli on miał szansę na przeżycie? – pytam.
- Nie miał. – odszeptuje.
- Ale jeśli?
- Nie. Ty doorze wiesz, że nie miał szans.  – nalega.
- Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?! – płaczę.
W pewnym momencie Peeta spogląda w górę i przygląda się czemuś, po czym odciąga mnie na bok, a następnie gdzieś prowadzi.
- Za dużo tu gapiów. – tłumaczy.
Dziękuję mu skinieniem głowy.
Kiedy zostajemy sami, Peeta sadza mnie obok siebie na jakiejś kanapie i pociera moje ramiona dłonią. Histeria już mi trochę minęła, ale uścisk w żołądku się tylko zwiększył.
- Oni nie przeżyją. Sione poświęci się dla brata a Rosalyn już się nie obudzi i wszyscy zginą. Nie mogę… Już nie mogę oglądać więcej śmierci! – szlocham.
Nic nie mówi.
- On się poświęcił. Nie znoszę ludzi, którzy się poświęcają!
- Cóż… Czyni to z ciebie niezwykłą hipokrytkę, bo sama poświęcasz siebie non stop. – odpowiada mi sucho.
- A czy ja kiedyś dałam ci do zrozumienia, że sobą nie gardzę? – warczę.
- Przepraszam. To nie miało tak zabrzmieć. – broni się.
W ciągu doby zginęła połowa mojej grupy. Większej porażki nie popełniłam odkąd nie udało mi się uratować siostry.

niedziela, 8 maja 2016

CHAPTER SEVENTEEN: THE KISS

Dzisiaj niestety krótko. Odwdzięczę się wam.
- Tina
***

- Słyszeliście to? – pyta Simon.
Evan nadstawia uszu, po czym słysząc potworny ryk, zrywa się na nogi i ponownie zarzuca sobie na plecy Rose. Nie ma czasu na delikatność. Chwytają broń i zapasy.
- To coś jest blisko! – piszczy Charlie i chwyta plecak.
- Biegiem, biegiem!
Rzucają się przed siebie. Wszyscy opadają już z sił. Widzę, że coraz częściej muszą się zatrzymywać, a tygrys jest teraz niecały kilometr od nich. Na domiar złego zauważam, że drugi z nich skierował się w ich stronę i teraz jest niedaleko mojej grupy zachodząc im drogę, którą szli.
Moja irytacja rośnie, kiedy widzę, że jeden z samotnych trybutów znajduje schronienie przed nocą w kontenerach na śmieci niedaleko rogu.
Biegną w stronę krańca areny. Niedługo muszą zawrócić, bo inaczej będą w pułapce.
Siedzę, jak na szpilkach przyglądając się, jak moi trybuci dysząc z wysiłku starają się przedrzeć przez olbrzymią plątaninę korytarzy.
Odchylam się do tyłu na krześle i wzdycham. Już po nich. Nie uciekną przed zwierzętami. Ogarnia mnie smutek i znużenie i mam ochotę przez chwilę wrócić do swojej sypialni by przeżyć porażkę.
Muszę stąd wyjść. Może i to głupota wychodzić stąd teraz, ale nie ważne, co się stanie, nie pomogę im prezentami. Równie dobrze mogę na chwilę się stąd wynieść.
Chwytam urządzenie przenośne i wychodzę z loży. Czuję na plecach wzrok reszty, ale ich ignoruję. W tej chwili czuję tylko rozczarowanie.

Ulice Kapitolu są nadzwyczaj ciche. Wszyscy z zaparty tchem śledzą losy trybutów podczas ich pierwszego dnia na arenie. Słońce już zachodzi, a mrok spowija budynki. Wpatruję się w nie w ciszy. Kiedy nachodzi mnie myśl.
Nagle jednak słyszę się głośnych, ciężkich kroków za sobą i odwracam się szukając źródła dźwięku. Zauważam Peetę biegnącego w moim kierunku. Zanim jeszcze do mnie odbiega zaczyna krzyczeć.
- Co ty wyprawiasz?!
Jestem zdezorientowana i skołowana, ale mimo to udaje mi się wydusić z siebie pomruk.
- To już nie wolno mi się stamtąd ruszyć?
- Ale teraz? Mogą cię potrzebować.
- Nie bardziej niż dotychczas. – Warczę i odwracam się idąc w głąb miasta.
- Myślałem, że ci na nich zależy. Sama mi mówiłaś, że chcesz im pomóc.
Moja irytacja w ułamku sekundy zmienia się w bezkresną rozpacz. Odwracam się z powrotem w jego stronę, a w moich oczach po raz pierwszy od miesięcy widnieją łzy. Wstydzę się własnej słabości, więc mrugam gwałtownie chcąc odpędzić ich nadmiar, ale kiedy ta czynność okazuje się kompletną stratą czasu, robi mi się jeszcze smutniej.
- A co ja mam zrobić? Nie mam żadnej możliwości, aby im pomóc. Jedyne, co mogę zbić to podesłać lekarstwo, broń, jedzenie. Nie uratuję ich przed niebezpieczeństwem.
Peeta dogania mnie i odrobinę zdyszany chwyta moje dłonie.
- Nauczyłaś ich jak sobie radzić. Wy tłumaczyłaś, jak przetrwać.
- I co to dało? Zoe od razu zlekceważyła wszystko, co jej mówiłam o rogu. – skarżę się.
- I to powinna być przestroga dla innych. Oni wiedzą. Wiedzą, że masz racę. Przecież robią, co im radziłaś. Mówiłaś, aby uciekali, stale się poruszali i znaleźli źródło wody i pożywienia. Mimo marnych skutków starają się przeżyć. – stara się mnie przekonać.
- Nie wiem, co mam zrobić, Peeta… To wszystko wymyka mi się spod kontroli.
Peeta przez chwilę myśli.
- Łap, więc za ster.
 W następnej chwili bierze długi krok w przód i ja znajduję się w jego ramionach. Zamiast jednak złapać za ster, jak mi doradził, ja całkowicie go puszczam i daję się ponieść. Kto nasz pierwszy pocałunek od miesięcy i przyprawiony moją irytację i smutkiem smakuje czymś gorzkim.
Kiedy się odsuwam i spoglądam mu w oczy, widzę w nich błysk.
- Co się stało z tym osaczonym i nienawidzącym mnie Peetą? – szepczę.
- Niestety ciągle gdzieś tam jest, ale rzadko go widuję. Chyba uda mi się go całkowicie wyeliminować za jakiś czas. – odpowiada równie cicho.
- Dlaczego takie rzeczy dzieją się tyko wtedy, kiedy dzieją się złe rzeczy?
- Bo właśnie w takich chwilach są najbardziej potrzebne.
Stoimy tak, patrząc na siebie, aż w końcu słyszę pisk urządzenia w mojej kieszeni, oznaczający, że moja drużyna może mieć kłopoty.

Kiedy siadam ponownie przed panele, Simon rozpala ogień, a Evan stara się ocucić Rose. Są prawie zupełnie na widoku. Dziewczyna jest kompletnie nieprzytomna, a ze słów chłopców wynika, że ma gorączkę.
Z walącym sercem stwierdzam, że stwory są tuz za rogiem. 

niedziela, 24 kwietnia 2016

CHAPTER SIXTEEN: THE GIFTS

Hello!
Zaaapraszam do komentowania i czytaia. Napiszcie co myślicie, podzielcie się!
PS: Kto się ekscytuje na jutrzejszą premierę pierwszego odcinka gry o tron? Umieeeeeeeeram! Jeśli zabiją Tyriona lub Dany, to na serio będzie płącz. Śmierć Cercey!
- Tina
***

Jeden... Dwa... Trzy... Cztery... Pięć... Sześć... Siedem... Osiem.
Jeden trybut Haymitcha, który jak się okazuje nazywał się Wisus, Obie dziewczyny i jeden chłopak od Enobari, dziewczyna i chłopak Beeteego, Chester - chłopak od Johanny i Zoe.
Osiem zabitych podczas walki o żywność przy rogu. Avery wraz z dwoma trybutkami Johanny stworzyła grupę podobną do zawodowców i przejęła zapasy. Są jednak mizerne. We trójkę nie zdołali ochronić wszystkiego i olbrzymią część pozostawionych w rogu rarytasów zabrali inni trybuci. Dzięki Zoe, moja grupa ma przynajmniej, czym się bronić i dwa plecaki o nieznanej zawartości.
Zgodnie z przypuszczeniami, po rozwaleniu zamków trzech mieszkań, zastali za nimi cegły. Nie schowają się w budynkach, więc poruszają się w kierunku odnóg areny. Widzę smutek na ich twarzach i nie jestem pewna czy to z powodu Zoe czy z faktu, że ich dotychczasowy dom stał się ich klatką.
Nawet ja widzę, że jeśli nie znajdą miejsca na nocleg, nim rankiem wzejdzie słońce będą przemarznięci na kość, chyba, że pozostaną w ruchu. Rosalyn jest jednak osłabiona, więc nie dość, że musi odpocząć, to pozostając w bezruchu zapewne marznie bardziej od reszty. Raz po raz zaciska dłonie w pięści.
Moi trybuci od ostatniej godziny pojawili się na wielkim ekranie zaledwie trzy razy i to na bardzo krótki czas. Brat Simona okazuje się duo twardszy niż na to wygląda. Do tenory widziałam już jak minimalnie jedna trzecia z żyjących wybucha płaczem.
Nie zauważam, kiedy podchodzi do mnie Haymitch. Odsuwa panel na bok i stawia na kolanach porcję potrawki z jagnięciny. Zapach momentalnie powoduje, że ślina napływa mi do ust. Ta myśl coś mi uświadamia.
- Jak na razie jeszcze nikt nie znalazł jedzenia spoza rogu, mimo, iż igrzyska trwają już ćwiartkę doby. Myślisz, że to zły znak? - pytam.
Haymitch marszczy brwi i kiwa głową.
- Powinniśmy im coś wysłać. - odzywa się z drugiego końca loży Johanna. Enobaria i Beetee gdzieś zniknęli. Jesteśmy sami. - W tym zimnie niczego nie upolują, prędzej odmrożą sobie palce. Lepiej trochę ich zapatrzyć zanim ceny staną się niebotyczne.
Zgadzam się z nią. Ponieważ nasi trybuci to sojusznicy, wspólnie wybieramy podarunek. Johanna wysyła im kosz chleba, a ja podsyłam im gorący posiłek składający się z makaronu i mięsnego sosu. Wydaje na to tysiąc dolarów z wynagrodzenia Rosalyn. Dopóki pozostają sojusznikami będę starała się dzielić wydatki na całą trójkę, tym Bardziej, że mają także pieniądze Zoe.
Chleb przylatuje najpierw i ląduje na ziemi przy stopach Charliego. Chłopiec się rozpogadza.
- Chłopaki!
Wtedy ląduje waza z gorącym obiadem. Rose pada na kolana, drżącymi dłoni otwiera wazę, a na jej twarz wypływa wyraz ulgi. Zauważam, że są teraz na wielkim ekranie, ale cały czas obserwuję ich na panelu.
- Co to jest, Rose? – pyta Simon.
- Jedzenie. Pełno jedzenia. – odpowiada. – Waza makaronu z sosem pomidorowym, a Charlie dostał chleb!
- Jedzenie? – pyta. – Czy to nie dziwne? Igrzyska trwają zaledwie kilka godzin, a Katniss już wysłała nam jedzenie…
- Sugerujesz, że na arenie nie ma zbyt wiele jedzenia? – pyta Evan.
- Sugeruję, że albo na arenie jak na razie nie ma jedzenia, albo nie mamy do niego dostępu. – wyjaśnia.
Tak, tak, TAK! Dobrze!
- Niezły mały. – śmieje się Haymitch. – Załapał przekaz szybciej od ciebie.
Odwracam się do niego.
- Ode mnie?
- Tak. Pamiętam, jak krążyłaś dookoła stawu. No… Może nie do końca krążyłaś, ale zostawałaś w zasięgu kilometra od niego, a ja uparcie nie przysyłałem ci wody. Szeptałaś “woda”, a twoi sponsorzy I Effie wieszali na mnie koty, ale w końcu chyba dodałaś dwa do dwóch.
Zaskakuje mnie jego śmiech.
- Nie mogłam zrozumieć, dlaczego usiłujesz mnie zabić. – usiłuję warczeć
Haymitch puszcza oko i wraca na swoje miejsce. Moja grupa zatrzymuje się w zaułku pomiędzy budynkami na posiłek. Martwię mnie to. Jeśli zostaną zaatakowani, to nie będą mieli gdzie uciekać. Orientuję się jednak, że najbliższy trybut jest spory kawałek od nich, a oni z łatwością dadzą sobie radę z jedną osobą.
Evan korzysta z okazji i sprawdza zawartość plecaków. W jednym znajduje duże pudełko zapałek, dwie puste butelki, linę i pudełko suszonych owoców. W drugim znajduje kolejną porcję butelek i zapałek, a do tego drut i dosyć duże, srebrne pudełko. W środku widać maść o nieznanych właściwościach. Evan nakłada odrobinę na alce i rozsmarowuje po skórze. Marszczy brwi, a następnie się rozpogadza.
- Ej, patrzcie!
Smaruje całe swoje trzęsące donnie maścią, a one po chwili przestają się trząść.
- Co jest? – pyta Charlie,
- To maść rozgrzewająca! – szepcze Evan.
- Ta, którą zimą sprzedawali na targu? Jak ją nakładasz na skórę, to ją rozgrzewa i już nie jest ci zimno, tak? – pyta Rosalyn.
- Tak!
Wszyscy spoglądają na siebie. Smarują zarznięte palce u stóp i dłonie. Kiedy Charlie przewraca się i dotyka dłońmi śniegu, on momentalnie topnieje zostawiając ideale ślady jego dłoni. To przydatne.
Kończę moją potrawkę i orientuję się, że głowa mi opada. Jestem wykończona po kilkugodzinnym czuwaniu. Układam się wygodnie, przekonana, że moi trybuci przeżyją moją drzemkę.

Budzi mnie gwałtowny krzyk Simona z wielkiego ekranu.
- Rosalyn!
Siadam gwałtownie zaabsorbowana i widzę, jak Simon siedząc na klęczkach potrząsa nieprzytomną Rosalyn. Stara się ją ocucić, ale na próżno. Jest kompletnie nieprzytomna.
Przeszywa mnie dreszcz. Sprawdzam na panelu, ale pole Rosalyn ciągle jest widoczne.
Więc dziewczyna żyje…
Czuję ulgę, ale na krótko.
Muszą znaleźć schronienie.
Maść rozgrzewająca na niewiele się zda, gdyż tylko względnie rozgrzewa. Przy kataklizmie, jaki Zapewne przyniesie noc, będzie ona czymś w rodzaju dodatkowego koca, który okaże się równie pomocny, co nic. Tymczasem zaczyna się ściemniać.
- Oddycha, ale jest przemarznięta. Musimy iść dalej. – mówi Simon.
- Zaniosę ją. – proponuje Evan i zarzuca sobie Rose na ramie.
W tym czasie Charlie sprząta zapasy i porządkuje ekwipunek. Dobrze, że nie rozpalili ogniska.
Ruszają.
Rozespana spoglądam na wielki ekran. Avery i jej sojuszniczki – Julie i Evelyne, trybutki Johanny schowały się z braku lepszych pomysłów w rogu obfitości, który przynajmniej chroni je przed wiatrem, za to samotny chłopak Enobari siedzi już w bezruchu, niezdolny do poruszania się. To kwestia czasu zanim zamarznie, a wtedy Enobaria nie będzie miała już żadnych trybutów. Od początku igrzysk nie zjawiła się w loży, ledwie potrafiła wymienić imiona swojej grupy, nie trenowała ich. Ma gdzieś ich los.
Beetee wrócił już i gorączkowo wystukuje coś na swoim panelu.
Martwię się losem Rose… I w roztargnieniu spoglądam na wielki ekran, gdzie właśnie spaceruje jakiś trybut… Chyba jest od Beeteego. Nie widzę w pokazywanym obrazie nic ciekawego, do czasku, kiedy chłopak się o coś potyka i upada na ziemię.
Momentalnie otwiera się para drzwi od klepu z butami, zza których wyskakują trzy olbrzymie, białe, jak śnieg, tyrysopodobne stwory. Chłopak cofa się przerażony na czworakach, ale przemarznięte kończyny zawodzą go. Jest nieuzbrojony. Popełnia błąd i nawiązuje z jednym kontakt wzrokowy. Tygrys odbiera to, jako atak i rzuca się na chłopca. Słychać wrzask i atak jest pokazywany na wizji do ostatniej sekundy. Pozostałe dwa tygrysy odwracają się i odbiegają w inną stronę, ale armatni wystrzał rozlega się dopiero po kilku minutach.
Beetee przeżywa właśnie śmieć trybuta, a ja właśnie wstrzymuję oddech, widząc, że jeden z tygrysów zmierza w stronę mojej grupy.

niedziela, 17 kwietnia 2016

CHAPTER FIFTEEN: THE LAST ANNUAL HUNGER GAMES

Witaaajcie! Dzisiaj jestem wyjątkowo zadowolona. Mam nadzieję, że się spodoba i oczywiście zapraszam do komentowania!
- Tina
***

Siedzę spięta i wyprostowana, jak struna na swoim miejscu w loży wyłącznie dla mentorów. Pięć wygodnych foteli postawionych na jednej linii tworzą półokrąg, a za całkowicie szklaną i idealnie przejrzystą ścianą widać olbrzymi ekran. 
W tym pomieszczeniu byłam tylko raz, kiedy wraz z Peetą oglądaliśmy własne igrzyska. Wtedy na scenie tuż pod nami witały nas tłumy. Oficjalnie to miejsce to zwyczajna sala kinowa, ale olbrzymia i zaawansowana technologicznie. Masa ludzi siedzi pod nami czekając na początek igrzysk, do których zostało jedynie pół godziny.
Staje przed nami mężczyzna, który ma za zadanie objaśnić nam nową technologię wysyłania naszym trybutom prezentów.
Nasze fotele są niewiarygodnie wygodne, wyposażone w opcję snu, podajnik do napojów, dwieście różnych pozycji siedzenia od leżących po kompletnie wyprostowane i wbudowany panel dowodzenia. Panel jest wielkości małego stolika i podzielony jest na cztery części. W prawym, górnym roku każdej części wyświetlone jest imię trybuta i stan konta. Marszczę brwi na widok zmniejszonej liczby pieniędzy na kontach chłopców. Mężczyzna objaśnia, że aby wysłać trybutom prezent należy kliknąć w jego pole, wybrać podarunek i potwierdzić wysyłkę, a w niecałą minutę dotrze do nich. Mamy także mniejsze urządzenia przenośne, wielkości małego talerza do obserwacji naszych trybutów, na wypadek, gdybyśmy mieli opuścić to miejsce. Nie można jednak przez nie nic wysyłać, a jedynie monitorować. To ze względów bezpieczeństwa. Gdybyśmy zgubili takowe urządzenie, a z niego można by wysyłać prezenty, mogliby to robić inni ludzie spoza loży mentorów. Tego nie chcemy. Na dodatek panele przy krzesłach odczytują odciski palców a więc tylko ja mogę go używać.
Wycieram spocone dłonie o spodnie. Myślami wracam do wczorajszych pożegnań.

- A więc… Do zobaczenia. – palnęłam bez zastanowienie To było takie głupie, przecież żadne z nich może nie wrócić.
- Chyba. – odpowiedziała wtedy Rosalyn.
- Umówmy się, że damy z siebie wszystko. Nie damy się tak po prostu rozgnieść. – powiedział Evan, ale jego ton brzmiał niepewnie.
- Jednakże chciałabym, abyście wszyscy wiedzieli, że zrobię, co w mojej mocy, aby pomóc.

Potrząsam głową odganiając wspomnienie. Pobieżnie przeglądam listę lekarstw, jedzenia, ubrań, broni i przedmiotów takich, jak zapałki, suche drewno, czy śpiwory. Ceny są wysokie, ale zapewne nie dorównują tym, które pojawią się w ty samym miejscu za kilka dni.
Dziesięć minut do początku. Krzyżuję spojrzenia z Haymitchem, który rzuca mi pokrzepiające spojrzenie. Dziewięć minut.
Czuję się, jakby czas płynął mi przez palce. Osiem.
Zauważam Peetę siadającego w innej loży. Wygląda na dosyć zmęczonego i widać, że jest nie w humorze. Siedem.
Johanna chyba sprawdza ceny, bo krzyczy.
- Co to ma być? Dwieście pięćdziesiąt dolarów za paczkę krakersów? Gorzej niż dwa lata temu!
Sześć.
Ktoś jej odpowiada, że owszem, ceny w tym roku są wyższe. Pięć.
Na scenę ktoś wychodzi. Z tak ogromnej odległości prawie nic nie widzę. Cztery.
Uruchamia się olbrzymi i ekran i widzę w nim Prezydent Coin.
- Witajcie… Na obchodach siedemdziesiątych szóstych i ostatnich corocznych godowych igrzyskach! – krzyczy. Rozbrzmiewają oklaski. Trzy.
- Nasi mentorzy już zwarci i gotowi czekają, nasi widzowie w całym Panem czekają, ale ta sala jest jedynym miejscem na ziemi z zerowym czasem opóźnienia nadawania.
Dwa.
- Wszystko, co będziecie widzieć na ty ekranie dzieje się teraz, dokładnie w tej chwili. A więc życzę wam szczęśliwych godowych igrzysk i niech los zawsze wam sprzyja!
Coin chodzi ze sceny. Jeden.
Staram się uspokoić oddech. Staram się go wyrównać i wtedy… Rozbrzmiewa hymn.
Ekran jaśnieje, niemal nas oślepiając, a nasze panele pokazują już naszych trybutów, a raczej tuby, z których się wyłaniają. Na naszych panelach widzimy tylko i wyłącznie naszych trybutów, za to na tym wielkim możemy zobaczyć jedynie to, co jest transmitowane.
I wtedy kończy się hymn, a na ekranie widzimy róg obfitości. Konstrukcja jest bliźniaczo podobna do tej z naszych igrzysk i oczywiście wypełniona po brzegi wodą, jedzeniem i bronią, nawet palną. Duża część towaru porozrzucana jest w różnych odległościach od rogu, a ich wartość maleje im bliżej są trybuów. Słychać buczący głos Claudiusa Templesmitha.
- Panie i panowie… Siedemdziesiąte szóste głodowe igrzyska uważam za otwarte.
Zaczyna się odliczanie. Widzę, jak Rosalyn się rozgada dookoła, mając nadzieję znaleźć kogoś znajomego. Evan stoi dwa podesty od niej, ale Simon i Zoe zostali postawieni z drugiej strony rogu.
Dookoła jest pełno śniegu. Trybuci mają na sobie względnie ciepłe ubranie, ale na pierwszy rzut oka widać, że nawet ono nie uchroni ich przed zimnem na zbyt długo.
Nie biegnij do rogu, nie biegnij.
Minuta powoli dobiega końca, wiem, że moi trybuci mają wspólnie ustalony plan, który z nimi opracowałam po tym, jak postanowili stworzyć sojusz. Wiem, że mają biec jak najdalej od rogu, sprawdzą czy dadzą radę dostać się do mieszkań i tam się na jakiś czas zaszyć. Arena ma jednak dziesięć kilometrów szerokości i gdyby organizatorzy odstąpili im wstępu do mieszkań i możliwości się tam chowania, to zbyt łatwo mogliby się schować, przez co powstał plan B, która obejmuje dostanie się na najdalsze końce areny i szukanie schronienia wśród budynków zawężonych uliczek.
Jeden… Zero. Gong.
Niemal od razu zaczynam rwać sobie włosy z głowy, bo kiedy Rosalyn, Simon, Evan i brat Simona uciekają, jak najdalej od rogu, Zoe biegnie prosto ku niemu. Ze swoim pulchnym ciałem biegnie ociężale, ale jej to nie zniechęca. Biegnie dalej, chwyta pistolet, łuk, kołczan i trzy pierwsze z brzegu noże, kiedy zauważa ją Rose.
- Zoe! – wrzeszczy ostrzegając ją, a dziewczyna reaguje momentalnie zniżając głowę. Nóż Avery wbija się w ścianę rogu o centymetr mijając jej głowę. Dziewczyna odskakuje, a Rosalyn zawraca i kieruje się prosto na nie. Zaciskam zęby, aby stłumić krzyk.
Nie, nie, nie, nie! Coś pójdzie nie tak!
Rosalyn wskakuje na tył pieców Avery zwalając ją z nóg, Zoe zaczyna biec w stronę chłopców zostawiając Rosalyn na pastwę losu.
Przeklinam cię, Zoe!
Avery ciska Rose na ziemię, a uderzenie odbiera jej oddech. Evan również zawraca. Mija Zoe, wyrywając jej jeden z trzech nóż, które trzymała i rzuca się na Avery. Wbija nóż głęboko w jej dłoń, a z ust ofiary wyrywa się głośny krzyk.
Inni trybuci obrabiają właśnie róg, albo ze sobą walczą. Na ziemi leżą już cztery osoby. Evan chwyta Rosalyn w pasie i korzystając z okazji zarzuca ją sobie przez ramie, a w biegu udaje mu się jeszcze zdobyć dwa plecaki. Zoe, która jeszcze nie zdążyła dobiec do popędzającego ich Simona, stara się niczego nie upuścić, mimo śliskiej powierzchni. Mija ją Evan, ale kiedy tyko jest około metr przed nią z jej ust nagle tryska krew. Dziewczyna zwalnia i niemal od razu upada. To nie Avery rzuciła nóż, ale trybut Beetiego, który jednak z braku noża cofa się do rogu. Niemal od razu zostaje zabity przez Trybuta Johanny.
- Nie, nie nie, nie! Niech to szlag! – krzyczę sama do siebie widząc, jak jeden z czterech prostokątów na moim panelu gaśnie, a prostokąt Evana się rozciąga na wolne miejsce. Pieniądze zostają rozdzielone po równo na żyjących. Zoe nie żyje. Trzaskam dłonią w panel, ale przypominam sobie o pozostałych żyjących. Evan podaje na wpół przytomną Rosalyn i oba plecaki Simonowi i cofa się do ciała. Sprawdza puls, a nie wyszukując go, zabiera dziewczynie broń i kurtkę, po czym sprintem wraca do reszty.
Cała czwórka przeskakuje nad ogrodzeniem i gnają na zachód w stronę gór. Rose jest przemęczona, ledwo stawia kroki, wiec chłopcy na przemian niosą ją wymieniając się, co ich spowalnia, ale niewiele. Widocznie ignorują zmęczenie.
Widzę, że jako jedyni zapuszczają się w ten obszar areny, więc oddycham z ulgą i spoglądam na sufit. Widzę moich trybutów jedynie na panelu, bo na ekranie ciągnie toczy się jatka.
Wciągam głęboko powietrze. To się musiało tak skończyć. Nie zwyciężą wszyscy. Mimo wszystko czuję się winna śmierci Zoe. Mm ochotę się rozpłakać. To jednak nie wchodzi w grę. Mam jeszcze trójkę do uratowania.

niedziela, 10 kwietnia 2016

CHAPTER FOURTEEN: INTERVEWS

Heeej! Wiem, że ździebko późno, ale nadal jest niedziela. Zapraszam do komentowania.
- Tina
***

Pamiętam swoje przygotowania do igrzysk. Wiele godzin siedzenia w bezruchu, aby ekipa mogła pracować, podczas, gdy moje ciało było malowane ubierane, przebierane i woskowane, a umysł zasypywany był całą masą istotnych informacji. Istna tortura. 
Dzisiaj czuję się podobnie. Ekipa od świtu męczy się nad zaledwie częściowo odrośniętymi włosami i obgryzionymi paznokciami. Flavius wzdycha raz po raz próbując wyrównać moje włosy, a Octawia trzęsącymi się dłońmi przykleja mi tipsy. Venia nakłada mi na ciało warstwę olejków, które powodują, że pachnę cytrynami. W pewnym momencie Flavius odkłada nożyczki i staje przodem do mnie.
- Twoje włosy odmawiają dziś posłuszeństwa. Uważam, że najlepiej byłoby je ściąć. Trzeba pozbyć się zniszczonych końcówek, a mają one, co najmniej pół metra. – mruczy.
Wzruszam ramionami i mówię mu, aby robił swoje. Tnie moje włosy na wysokości ramion, więc mniej więcej pół metra włosów opada spiralami na ziemię.
Kiedy kończą i pozwalają mi się obejrzeć w lustrze, czuję się dziwnie. Odkąd byłam mała, zawsze miałam długie włosy. Nie mówię, że efekt ich pracy mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie. Wyglądam fantastycznie, ale nie czuję się, jak ja. Ze strachem stwierdzam, że przypominam mamę, czego nigdy wcześniej nie brałam pod uwagę, ale zaraz uśmiecham się do swojego odbicia, nieco pokrzepiona jej wspomnieniem.
Nie zauważam, kiedy ekipa wychodzi i zastępuje ich Tigriss. Paski na jej twarzy przesuwają się, kiedy mi się przygląda.
- Pasuje ci ta fryzura. – muczy, niczym kot. – Trochę, jak rewolucja w samej tobie.
- Zawsze byłam rebeliantką. – odpowiadam beznamiętnie.
Pomaga mi się ubrać w sukienkę. Jest ciemno zielona. Typowa „syrenka” pokryta zieloną koronką. Ma długie, koronkowe rękawy zaczynające się tuż pod ramionami.
- Gotowe.  – słyszę.

Dzień wywiadu nie kończy się jednak na przygotowaniach. Tigriss musi przygotować jeszcze moich trybutów a więc kieruję się do swojego pokoju. Kiedy jednak dojeżdżam windą na najwyższe piętro, zastaję tam towarzystwo. Czuję, jak ciarki przechodzą mi po plecach na widok jednolitych idealnych, ściętych na potrzebę telewidzów włosów. Jest wymuskana i, jak zwykle zimna niczym lód.
- Panno Everdeen. – wita się.
Nie rozmawiałam z nią odkąd kilka miesięcy temu nie wyrzuciła mnie ze spotkania w sali narad, kiedy to straciłam nad sobą panowanie.
- Wspaniale wyglądasz i oczywiście ładnie ci w tych włosach. Może usiądziesz? – pyta tak przesłodzonym głosem, że mam ochotę puścić pawia. Czuję jednak, że jej propozycja jedynie z pozoru jest słodka, a tak naprawdę skrywa się za nią coś zupełnie innego.
- Dziękuję, Pani prezydent. – odpowiadam. – Co panią sprowadza?
Coin obchodzi stół jadalniany i staje twarzą w twarz ze mną.
-Twoi trybuci... Oczywiście… Wspaniała grupa. Dobrze wyszkolona. – śmieje się. – Jedynie chłopcy nieco… Burzliwi.
- Nie rozumiem, do czego pani zmierza.
- Och do niczego… Chciałam się tylko upewnić, że wszystko u ciebie dobrze.
Jej zachowanie, jest, co najmniej dziwne.
- Darujmy sobie może uprzejmości. – warczę.
Coin zaciera dłoni i patrzy prosto w moje oczy.
- Dobrze. Jak wiesz… ukaraliśmy część twojej grupy za bójkę odciągając im sporą część wynagrodzenia na arenie. Chyba rozumiesz, że jeśli chłopcy zachowają się niestosownie na arenie i w jakiś sposób nie sprowokują, to zostaną ukarani. Chcę, abyś przekazała im moje ostrzeżenie. Oby uczynili mnie szczęśliwą, bo inaczej nie mają szans na powrót do domu. – wzdycha. – Nie jestem twoim wrogiem. Wiele ci zawdzięczam, kosogłosie, ale nie zapominaj, że jestem ci potrzebna. A tymczasem… Miłego wieczoru, Katniss.


Caesar Flickerman, ubrany zawsze identycznie wchodzi na scenę. Siedzę, wyprostowana, jak struna czując na moich plecach wzrok Coin. Razem z prezydent i organizatorami, zwycięscy dzielą lożę. Zostają podane napoje i jedzenie, ale odmawiam każdego kęsa jedzenia. Po tym, jak opowiedziała Evanowi i Simonowi o Coin i jej ostrzeżeniu, mocno się zdenerwowali. Myślę o tym, jak Simon przeraził się, że jego brat może przez to ucierpieć.
Odzyskuję świadomość, kiedy Caesar rozpoczyna wywiady. Trybuci Johanny większości nie przyciągają ojej uwagi, ale dopiero, kiedy przychodzi kolej niejakiego Charlesa, brata Simona, zaczynam słuchać. Chłopiec ubrany jest w ciemny garnitur, w którym wygląda, jakby był wysoko postawionym biznesmenem. Caesar odnosi się do niego z szacunkiem, widać, że mimo wszystko prowadzący cieszy się na myśl o igrzyskach.
- Charlie… Witaj. Jak się czujesz?
Caesar zabawia dzieciaka lekką rozmową. Widać, że chłopiec się stresuje. Odpowiada cicho, niepewnie. Na pierwszy rzut oka widać, że nawet z pomocą Simona, Charlie nie przeżyje tych igrzysk.
Ponownie rozbudzam się, kiedy zauważam, że trwa właśnie wywiad Avery.
- A więc zostawiłaś w domu dziecko.
- Tak… - Avery ma łzy w oczach. – Muszę do niej wrócić. Ma zaledwie parę tygodni i… Potrzebuje mnie. Ale jednak…, Jeśli nie uda mi si wrócić, to niech wie, że będę nad nią czuwać.
Publika rozpływa się z rozpaczy.
Ocieram dłonie o sukienkę, aby zetrzeć z nich pot i wtedy odzywa się do mnie Peeta.
- Wszystko w porządku, Katniss?
- Trochę głupie pytanie, zwarzywszy na okazję. – mówię, po czym pochylam się ku niemu i szepczę. – To wszystko się wymyka spod kontroli.
Spogląda na mnie. – W twojej sypialni o jedenastej?
- Zgoda.
Naprawdę potrzebuję teraz z kimś porozmawiać, a nie do końca zdrowy Peeta wydaje się moją jedyną opcją. Poza tym… Ciągle trzeba wyciągnąć go z piekła, w którym utknął na torturach.
Na samym początku zostaje wywołana Zoe. W sukience w kształcie litery A i niebieskich pantofelkach wygląda dokładnie tak dziewczęco, jak można. Zoe uśmiecha się uprzejmie do Caesara, który właśnie komplementuje jej strój.
- Wyglądasz niesamowicie. Nie kłamię. Rozjaśniasz całą salę.
Zoe mu dziękuje.
- Powiedz mi… Jak sprawuje się Katniss Everdeen, jako mentorka?
- Jest w porządku.
- Nauczyła cię strzelać z łuku?
Z jakiegoś powodu publiczność zaczyna się śmiać.
- Wolę nie opowiadać o tym, czego nauczyła mnie Katniss Everdeen przy rywalach.
Mądry wybór.
Reszta wywiadu jest po prostu nieinteresująca. Rozmawiają o wynikach oceny indywidualnej, trochę żartują, a następnie rozlega się głośny brzęk. Czas się skończył.
Na widok Simona publiczność głośno bije brawo. Caesar nawet nie wita się z chłopakiem, tylko od razu zasypuje go gradem pytań.
- Simon… Tragiczny jest fakt, iż trafiasz na arenę razem ze swoim bratem. Powiedz mi, co czujesz w związku z tym?
Simon bierze głęboki wdech.
- Dołożę wszelkich starań, by wrócił do domu. Ma tylko dwanaście lat i z wielkim trudem przeżył wojnę. Nie pozwolę na to, aby zostawił moich rodziców.
- To bardzo bohaterskie podejście. Boisz się? – dopytuje prowadzący.
- Tylko kompletni idioci nie boją się igrzysk.
- To zapewne prawda. A jaką mentorką jest Katniss Everdeen?
Tutaj Simon musi się zastanowić. Caesar przyciąga moją uwagę. Nadstawiam uszu.
- Katniss to osoba, w której zdecydowanie chce się mieć przyjaciela. Wiele mnie nauczyła przede wszystkim o tym, jak chronić bliską sobie osobę na arenie.
Cesar się szeroko uśmiecha.
- Jeśli chodzi o to, to Katniss ma już wielkie doświadczenie.
Zauważam, jak oczy kamer zwracają się ku mnie i Peecie.
Tak, myślę. Zapominacie tylko o tych, których nie zdołałam uratować.
Następna jest Rosalyn. W czarnej, obcisłej, mieniącej się sukience wygląda, jak modelka. Po reakcji słychać, że to ulubienica tłumu. Caesar klaszcze w dłonie.
- Rose! Wyglądasz po prostu nieziemsko!
Tłum wrzeszczy.
- Rose, opowiedz nam jaką mentorką…
- Jaką mentorką jest Katniss Everdeen? – przerywa my Rosalyn. – Nie chcę przesadzać, ale zgadzam się z Simonem. To świetna nauczycielka. Powoduje, że bierzesz pod uwagę rzeczy, których normalnie nie brałaś i trenujesz umiejętności, które nie miałeś pojęcia, że istnieją, a są istotne. Jana przykład nie wiedziałam, że można zawodowo rozpoznawać rośliny i mieć to jako zawód.
- A czy ma jakieś złe strony?
- Łatwo można ją rozdrażnić. – wyjawia.
Sama siebie zaskakuję, kiedy wybucham śmiechem. Kamery znowu na mnie patrzą.
- Jak wiać rozbawiłaś naszą małą złośnicę. Nic się nie martw, Katniss. Nikt się o tym nie dowie. To nasz sekret.
Następnie Rosalyn opowiada o swojej rodzinie i o tym co zamierza zrobić, jeśli wygra. Po brzęczyku Caesar życzy jej szczęścia i na scenę wchodzi ostatni trybut – Evan
W idealnie dopasowanym garniturze doprowadza on widownię do szału. Dziewczęta na widowni wykrzykują jego imię.
Prowadzący tradycyjnie się z nim wita i zapewnia, że doskonale wgląda. Cały Caesar.
- Zapewne zadasz mi na początek takie samo pytanie co reszcie, prawda? – pyta Evan.
- Owszem. Więc jak? Jaka z niej mentorka?
- Takiej jeszcze świat nie widział.

niedziela, 3 kwietnia 2016

CHAPTER THIRTEEN: THE DAY AFTER TOMORROW

HEEJ!
Wiem, że późno... przykro mi, ale się nie spóźniłam o dziwo xd
- Tina
***

Peeta przejmuje dziewczynę i opiera ją na swoim ramieniu. Przez kilka metrów ją prowadzi, ale kiedy uginają się pod nią nogi, podnosi ją i niesie w stronę wygodnej sofy w pokoju telewizyjnym Kadzie ją na niej, a dziewczyna mruczy coś, co chyba ma być podziękowaniami.
Ma półprzymknięte powieki, a z jej ust cieknie ślina.
- Co się stało?! – krzyczę dopadając dziewczyny.
- Ja naprawdę nie wiem. – mówi oszołomiony Simon.
- Miałeś już prezentację? – pyta go Peeta. Simon kręci głową.
- Więc idź, będą cię szukać, jeśli wywołają twoje imię, a… - zaczynam, ale Rosalyn unosi dłoń i macha nią przed moimi oczami jakby chciała mi zamknąć usta. Patrzę na nią zdezorientowana, kiedy szepcze.
- Niech… nie idzie… tam.
Jej głos jest słaby, a doń opada na jej klatę piersiową. Wpatruję się w nią.
- Dlaczego?
- Próba… jest… - bierze głęboki oddech. – Polega na…
- Nie każcie jej mówić. – rozlega się głos. Odwracam się i widzę Evana. Równie blady, jak Rosalyn podpiera się jedną ręką o ścianę. – Wiem równie dużo, co ona.
Wszyscy czekamy na ciąg dalszy. Evan podchodzi chwiejnym krokiem do jednego z foteli i siada ociężale.
- Prowadzili na nas symulację. Założyli nam coś na oczy, po czym… Czułem się, jakby to, co widziałem, było rzeczywiste. Jakby krzaki były krzakami, a niebo niebem, ale jeszcze dziwniejszy by fakt, iż czułem dotyk liści, powiew wiatru i słyszałem szum drzew… - przełyka ślinę. – Potem puścili na mnie zmiechy. Nigdy nie widziałem potworniejszych stworów. Były szare i stały na czterech łapach, a łapy miały długie i powykrzywiane. Ich pyski… Ich pyski…  Rzuciły się na mnie, a ja nagle znikąd miałem nóż w ręce. Walczyłem, ale czułem ból. Czułem każde draśnięcie, każde zaciskające się na kończynach szczęki. – wyciąga rękę i pochyla się do przodu, jakby chciał coś sięgnąć. – Nawet teraz czuję ból w ręce i piersi o uderzeniach, ale co wstrząsnęło mną najbardziej… - szepcze i unosi nogawkę spodni średnio do kolana.
Na łydce Evana, rozpościera się krwawy ślad po ostrych zębach.
Przerażona wparuję się w ranę, a potem odwracam się do Rosayn i rozdzieram górę jej bluzki.
Tuż nad mostkiem, aż po szyję widnieje głębokie nacięcie po trzech ostrych, jak brzytwa pazurach.
Przyglądam się ranie pełna wściekłości po czym wstaję gotowa o działania. Peeta kładzie mi rękę na ramieniu i przytrzymuje.
- Nie. – warczy ostro. – Nigdzie nie pójdziesz. Jeśli to zrobisz, to dowiedzą się, że opowiedzieli nam o ocenach indywidualnych. Nie wolno ci iść.
Staram się u wyrwać, ale trzyma mnie mocno. Ogarnia mnie złość, a nawet wściekłość przede wszystkim na Plutarcha Havensbee, organizatora igrzysk, ale teraz to nie ważne, bo nie ma go tu, więc wszystkie moje uczucia koncentrują się na Peecie. Mam ochotę wyrwać mu rękę, albo przynajmniej porządnie go walnąć.
- Katniss. – szepcze ostrzegawczo. – Ukarzą ich.
Z jakiegoś powodu dopiero na dźwięk tych słów przestaję z nim walczyć.
Siadam na kanapie i chowam twarz w dłoniach oddychając raz za razem. Właśnie wtedy wracają Simon i Zoe wspierając siebie nawzajem. Oboje mocno pokaleczeni, jak Evan i Rosalyn. Kiedy jednak mam ich wysłać do skrzydła szpitalnego, dzieje się coś dziwnego. Rany zaczynają się goić. Nie powoli  stopniowo, ale w kilka sekund zasklepiają się i znikają. Wszystkie.
Rosalyn ociera ślinę z obrzydzeniem, Evan patrzy na schodzącą z koski opuchliznę. Z jakiegoś powodu zdrowieją.
Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiem jedno – zwyczajne rany nie zniknęłyby tak od razu.
Wieczorem zasiadamy wspólnie w pokoju telewizyjnym. Ciągle osłabiona Zoe wspiera się plecami o kanapę siedząc na podłodze, ale reszta wybrała miękkie siedzenia.
Program – a jakże – zaczyna Caesar witając wszystkich widzów. Obwieszcza pieczołowicie że nadszedł czas, abyśmy poznali wyniki naszych uczestników, którzy za niecałe czterdzieści osiem godzin trafią na arenę. Dalej jednak nie owija już w bawełnę i zaczyna się.
Trybuci Enobari zdobyli 2, 8, 4 i 9 punktów, Johanna spełniła swoją groźbę i średni wynik w jej grupie to 9 punktów. Beetee i jego ekipa dostali 6, 3, 4 i 3 punkty, za to Haymitch…
Avery – matka, która niedawno urodziła córkę zdobywa dotychczas najwyższy wynik, czyli 10 punktów. Reszta jego grupy zdobywa średnio 5.
Potem przychodzi pora na nas. Wizę ręce Evana zaciskające się na podłokietnikach, kiedy wyświetla się jego zdjęcie. Za chwilę jednak na ekranie migocze cyfra… 9.
Wstrzymujemy się z wiwatami, aczkolwiek Evan wzdycha z ulgą. Rosalyn zdobywa… I tutaj wszyscy zastygamy, jak kamienie, bo na ekranie widnieje wynik 10.
Zoe wstaje, kiedy jej podobizna zaświeca ekran, a wraz z nią liczba 7. Moim zdaniem to bardzo dobry wynik, ale Zoe siada z powrotem na ziemi i chowa głowę w dłoniach, rozczarowana.
Simon jednak jest dla nas wszystkich największe zaskoczenie, bo także otrzymuje 9. Nie wiem, jakie umiejętności mógł zaprezentować Simon, ale widocznie przynajmniej kilkoro organizatorów zwróciło na niego szczególną uwagę.
Mimo wszystko nie dyskutujemy wyników, bo moim zdaniem i tak na nic się nie przydadzą. Po kolacji oddalam się do pokoju.

Ostatnio znowu często śnię. Tej nocy widzę biegnące ku mnie z wyciągniętymi szponami ptaki, które zaczynają kąsać moje ciało i zjadać mięso. Po niewczasie orientuję się, że to kosogłosy, co przeważa wszystko.

Budzi mnie pukanie do drzwi. Dziękuję w duchu temu, kto zapukał i oddycham głęboko. Zapraszam gościa do środka.
W drzwiach staje Rosalyn z zaplecionymi na piersi rękami.
- Hej. – szepcze. – Mogę wejść?
Nie jestem pewna, ale chyba kiwam głową w odpowiedzi. Dziewczyna zamyka drzwi podchodzi do mnie po czym siada na skraju mojego łóżka.
- Słyszałam, jak krzyczałaś. – mówi. – Pomyślałam więc, że może cię obudzę.
- Dziękuję. – szepczę.
- Chciałabym cię jeszcze o coś zapytać…
Jej głos staje się łamliwy i piskliwy. Zachęcam ją ruchem głowy. Pociera dłonią oczy po czym odzywa się.
- Czy ja przeżyję?

niedziela, 27 marca 2016

CHAPTER TWELVE: DREAM

Witajcie, kochani.
Zapraszam do czytania i mile widziane są komentarze które z zapałem czytam.
- Tina
***

Tej nocy śnię o mojej siostrze. Przez cały sen a ni razu nie widzę jej twarzy, ale wiem, że to ona.  Zjawia się i nic nie mówiąc chwyta mnie za rękę i prowadzi przez ciemną alejkę w nieznanym kierunku. Wyciągam rękę i po omacku staram się znaleźć jej ciało, ale moja dłoń na nic nie natrafia, mimo, iż tu i ówdzie powinna być jej ręka, tułów. Idziemy tak długo. Potykam się o wystające przedmioty, których w ciemnościach nie mogę rozróżnić, aż w końcu uścisk na mojej ręce się rozluźnia, a potem dłoń mojej siostry znika i zostaję sama w ciemnościach.

Budzę się zlana potem i roztrzęsiona. Jeszcze przez chwilę słyszę własny wrzask, a potem zalega cisza zakłócana wyłącznie moim oddechem i częstym pojękiwaniem. Moje serce wali, jak oszalałe odbierając mi oddech, który pali za każdym razem, kiedy nowa porcja powietrza stara się dostać do płuc. Nie rozróżniam kolorów, kształtów, dźwięków. Wszystko dookoła jest rozmyte, kiedy ja staram się do końca obudzić. Nie mogę siebie sama przekonać, że sen był snem i stara się wyrównać oddech, ale na próżno. Mam ochotę wstać i poszukać mojej siostry.
Tak, to właśnie muszę zrobić. Muszę znaleźć Prim.
Zwieszam nogi z łóżka i ruszam na poszukiwania. Wychodzę z sypialni i idę do jadalni, pokoju telewizyjnego. Mam ochotę nawoływać, ale boję się obudzić zmarłych, więc chodzę tylko w kółko mając nadzieje, że Prim się zjawi. Przecież musi.
W pewnym momencie zahaczam dłonią o misę z chlebem, która z głośnym brzdękiem upada na ziemię. Stoję i patrzę na chleb, aż w końcu dochodzę do siebie. Mam wrażenie, że wieki wpatruję się w uformowany na kształt ryby, zielony chleb z czwórki, ale jednocześnie mogłabym przysiąc, że zjawia się od razu.
- Katniss? – szepcze wyciągając ku mnie rękę.
Nogi się pode mną uginają i o mały włos nie uderzę o ziemię, al. Zdąża mnie złapać.
Wybucham donośnym płaczem. Tęsknota za siostrą rozrywa mnie od środka i ze smutku mam ochotę zakopać się pod ziemią i umrzeć dławiąc się nią.
Peeta gładzi mnie delikatnie po plecach chcąc dodać mi otuchy. Jego starania są jednak marne, bo załamałam się na dobre.  Łapczywie chwytam powietrze, kiedy przed oczami staje mi kaczy ogonek Prim. Mała, dwunastoletnia Prim, która miała tylko jeden los. Mała, urocza Prim, która codziennie rano doiła kozę, a potem godzinami bawiła się z Jaskrem na przemian pomagając mamie. Mała Prim, która umarła przedwcześnie. Prim, która nie powinna umrzeć, bo umrzeć powinnam ja. I umrzeć powinna też Coin. Musi ponieść karę za śmierć mojej siostry. Muszę pomścić jej śmierć. Myślałam, że pomszczę ją zgadzając się na głodowe igrzyska, ale zamiast tego jedynie przyniosłam radość Coin.
Oh, moja droga panno Everdeen. Przecież ustaliliśmy, że nie będziemy okłamywać się nawzajem, syczy Snow w mojej głowie.
Nagle odzyskuję świadomość. Łzy już zdążyły wyschnąć, ale mój oddech ciągle jest przyspieszony. Peeta siedzi cicho obok na podłodze przyglądając mi się z uwagą.
- Dobrze się czujesz? – pyta.
- Nie.  – szepczę.
Pomaga mi wstać i nim zdąży zaprotestować, ląduję w jego ramionach. Tak bardzo potrzebuję teraz ciepła drugiej osoby, że zapominam na chwilę o tym, że Peeta i ja nie jesteśmy już w takich samych stosunkach jak kiedyś. Zapominam, że w środku niego, część jego podświadomości mnie nienawidzi.
Niepewnie unosi dłonie i kładzie je jednak na moich plecach.

Rankiem przychodzi czas na ocenę indywidualną.
Siedzę, jak na szpilkach do czasu, kiedy zjawia się Evan. Był zapewne pierwszy.
Chcę się do niego odezwać, ale przechodzi obok mnie i idzie dalej. Coś widocznie poszło nie tak, bo zostaję kompletnie przez niego zignorowana. Peeta zniknął zaraz po śniadaniu, ale wraca chwile po powrocie Evana i zasiada ze mną w salonie. Nie odzywamy się do siebie, do czasu, kiedy słyszymy znajomy glos.
- Mam nadzieję, że moi chwilowi trybuci są mniej, hmmm… kreatywni od was, jeśli chodzi o prezentacje. – mówi Haymitch i siada obok mnie. Ze zdumieniem wyczuwam od niego zapach alkoholu. – W końcu na nich nie przymknie się oka.
Wyciąga z kieszeni piersiówkę i odkręca ją, po czym pociąga spory łyk trunku. Wyrywam mu metalowy pojemnik z dłoni, po czym przechylam ją ku górze i wlewam sobie sporą część do ust do czasu, kiedy piersiówkę zbiera mi… Peeta i jednym łykiem ją opróżnia. Piersiówka trafia do Haymitcha, który najpierw potrząsa butelką, a potem uświadamiając sobie, że jest pusta chowa ją do kieszeni.
- A teraz na poważnie. – mówi. – Przychodzę tu, bo jestem mentorem i mam taki obowiązek, by zawrzeć z wami układ. Ariana, moja trybutka chce sojuszu z Rosalyn i Evanem. To dobra dziewczyna i tak dalej, ale na waszym miejscu odrzuciłbym propozycję i nawet nie przestawiał jej Rose i Evanowi. Jeśli ją przyjmą, to…
- Myślisz, że mogłaby ich zdradzić? – pytam.
- Biorę to pod uwagę. Dziewczyna nie jest okrutna… Bardziej… bezwzględna. Zostawia w Kapitolu swoją córkę i zrobi wszystko, aby…
- Jak to córkę? – przerywam mu.
- Ta dziewczyna kilkanaście tygodni temu urodziła dziecko.
Potrzebuję kilka sekund, aby przyswoić tę informacje. Widziałam już ogarnięte rozpaczą kobiety odbierające sobie życie po śmierci dziecka i rodziców pogrążonych w buntowniczym smutku. Nie wątpię, że młoda matka jest równie kochająca względem swojego dziecka.
- Powinniśmy przynajmniej im to przedstaw… - mówi Peeta, ale mu przerywam.
- Nie. – warczę. – Nie ma opcji, nie będą mogli jej zaufać.
- Tak, ty i to twoje zaufanie. Wiesz, że czasami warto jest zwrócić na kogoś uwagę i spróbować mu zaufać? – cedzi.
- Tak? – pytam kpiąco. – A może mam ci wymieniać gdzie to TWOJE zaufanie doprowadziło NAS wiele razy?
- Może przestałabyś wszystkich pakować do jednego worka ze Snowem i jego ludźmi? Katniss, on nie żyje!
- Nie zmieniaj tematu! Nie dowiedzą się o tej propozycji czy ci się to podoba czy nie. – odwarkuję.
- Zamknijcie się oboje, albo każę was rozdzielić. – wtrąca się Haymitch i łapie mnie za ramię. W pewnym momencie wstałam.
I właśnie wtedy, w chwili kompletnej nieuwagi, rozlega się krzyk.
- Katniss! – słyszę, następnie zauważam pobladłą twarz w drzwiach. Rosalyn wspiera się na ramieniu Simona nie mogąc stanąć samodzielnie. Jej ciało się trzęsie, a z jej ust wydobywa się pełen przerażenia, nieustający jęk.

niedziela, 20 marca 2016

CHAPTER ELEVEN: CONFESSIONS

Hello!
Ale wam FATALNIE idzie, jeśli chodzi o komentowanie. dalej, kochani!
Padło też pytanie dlaczego ylko jedna notka w tygodniu.
Stworzenie jednej zajmuje średnio od 1-2,5 godziny, a nie mogę sobie pozwolić na zużycie na nie większej ilości czasu w ciągu tygodnia. Niestety, ale mam dużo szkoły.
- Tina
***
Muszę przyznać, że czuję się okropnie, kiedy na widok ich zawstydzonych twarzy zachciewa mi się śmiać. Żaden z nich na mnie nie patrzy, ale w powietrzu czuć napięcie. Wzdycham i podchodzę bliżej nich. Dziwnie się czuję pouczając ich, bo są naprawdę niewiele młodsi ode mnie.
- Za kilka dni zaczynają się igrzyska, a wtedy będziecie mieli tyle problemów, ile rywali. Nie proszę, abyście pałali do siebie sympatią, bo to nie o to tu chodzi. Po prostu na waszym miejscu zajmowałabym się zdobywaniem umiejętności przetrwania, uczyła się tropić zwierzynę, polować, obmyślała strategię, a zamiast tego wy zajmujecie się bójką o jakieś dyrdymały. Nawet jeśli słowa Zoe są prawdą, to...
- A co to ma za znaczenie? – przerywa mi Simon. – I tak umrę. Zwycięży zapewne Rosalyn, Evan albo tamta trybutka Abernathiego, Avery. Ja nie mam szans.
Jego oczy przybierają smutny wyraz.
Pamiętam, jak mnie obezwładniało uczucie bezsilności i beznadziei, kiedy byłam pewna, że nie przeżyję ćwierćwiecza poskromienia. Ja jednak miałam inny cel. Od początku nie miałam przeżyć.
- Posłuchajcie… Jedyną rzeczą, o której teraz powinnyście myśleć jest przeżycie na arenie. Uczcie się pożytecznych rzeczy, zawierajcie sojusze, obmyślajcie strategię. Jest jednak jedna reguła. Do czasu, kiedy powrócicie do mojego domu, do swoich rodzin, musicie myśleć wyłącznie o przeżyciu. – wyjaśniam.
- Ale to nie ma sensu, bo ja i tak nie mam do kogo wracać! – wrzeszczy Simon. Po raz pierwszy traci panowanie nad sobą. – Nie mam rodziny, nie mam ciotek, kuzynów, rodziców ani przyjaciół… Szczerze mówiąc, to igrzyska, to najlepsze, co mogą mi się przytrafić, bo ani ja ani mój młodszy brat nie wrócimy żywi oboje, co wyklucza mój powrót do domu. Nie poświęcę własnego brata!
Nagle dostaję olśnienia i na chwilę wracam pamięcią do dożynek, gdzie Simon trzyma za rękę… małego Charlesa… Tryburta Johanny Mason. To tamten dwunastoletni chłopiec, który z całej siły przyciskał się do starszego, którego potem wylosowałam ja… Bracia trafiają razem na arenę. Makabryczny zbieg okoliczności.
Pochylam się na Simonem i przyciszonym głosem mówię:
- W takim razie pomóż mu wrócić do domu. Przecież możesz starać się go chronić. Naucz się czegoś pożytecznego, spróbuj go uratować.

Przy kolacji decyduję się opowiedzieć moim trybutom jak będzie wyglądać tegoroczna arena. Rosalyn wydała się poczuć nadzieję, ale Zoe spuściła ramiona, zrezygnowana.
- W mieście byłam tylko kilka razy. Mieszkałam na przedmieściach. – tłumaczy.
Podrzucam jej plan Kapitolu i karzę jej go studiować, a potem wybieram się do swojego pokoju. Po drodze waham się jednak i po sekundzie zastanowienia wybieram się na dach.
Potrzebuję się komuś wygadać.
Oczywiście, stoi tam, jak przypuszczałam.
- Może to się stanie nasze oficjalne miejsce spotkań? – pytam, podchodząc bliżej.
Nie daj znaku, że mnie zauważa, więc przez krótką chwilę myślę, że mnie nie usłyszał, ale zaraz potem się odzywa.
- Powiedz mi, dlaczego miałem przeczucie, że tu przyjdziesz? – pyta z krzywym uśmieszkiem.
W dole słychać szum, a światło miasta oświetla jego twarz. Mimowolnie daję sobie kilka chwil na zastanowienie się nad jego pytaniem.
- Może dlatego, że mam ochotę z tobą porozmawiać.
Oboje spoglądamy w dół i obserwujemy zgiełk na ulicach. Opieram dłonie na barierce i wzdycham.
- Skoro chcesz porozmawiać, to mów.
Zaciskam usta po części dlatego, że ciężko mi o tym mówić, a po części dlatego, że boję się, iż po ich otwarciu wydobędzie się z nich jedynie przenikliwy szloch. Nie chcę okazywać słabości, zwłaszcza Peecie, który skoro jeszcze nosi przy sobie paralizator nie może być całkowicie zdrowy. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie.
Muszę jednak z kimś pomówić, bo ciężko mi i nie mam nikogo, komu mogłabym się wygadać.
- Nie chcę ich śmierci, Peeta. Nie chcę, żeby umierali, a tym bardziej nie chcę oglądać, jak umierają. Widziałam już tyle śmierci. – szepczę i spuszczam wzrok nosowej stopy.
Peeta milczy, nic nie mówi, a jedynie spogląda w moją stronę. Nasze spojrzenia się krzyżują i zauważam w jego spojrzeniu dawną iskierkę współczucia.
- Nie chcę brać w tym udziału... Przyczynię się do ich śmierci, prawda? Przecież zagłosowałam „tak”. Przeze mnie zginą. Na początku mnie to nie obchodziło, ale... Cholera, zaczęło mi zależeć. – wyznaję.

- Wieczny problem. – mówi. – Przecież właśnie dlatego porwał mnie Snow. Zależało ci na mnie, a on miał mnie akurat pod ręką. Prawda czy fałsz?
Przełykam ślinę.
- Prawda. – szepczę, a po namyśle dodaję – Wszyscy, których ko… - zacinam się, a potem poprawiam - na których mi zależało z wyjątkiem ciebie byli bezpieczni.
- W Trzynastce.
- Tak.
- A jak myślisz, który z nich zwycięży? – pyta.
Zaciskam zęby. O tym akurat nie chcę rozmawiać. Ciągle męczy mnie nieprzyjemne poczucie winy.
- Myślę, że każdy z nich na swój sposób ma szansę. Każdy z nich ma własne zalety.
- Obserwowałaś ich zaledwie kilka dni. Skąd możesz to wiedzieć? Jak na moje to żadne z nich… –  syczy, ale nie kończy.
- Każdy z nic, co? – pytam i w tej samej chwili zauważam, jak jego palce zaciskają się kurczowo na poręczy barierki. – Peeta?
Kiedy na mnie spogląda, zamiast oczu ma czarne stawy. Źrenice rozszerzyły mu się do tego stopnia, że błękitnych tęczówek prawie nie widać.
Ogarnia mnie przerażenie. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się gwałtownie. Chwilę później Peeta jednak mruga kilkakrotnie pod rząd, a jego źrenice stają się normalne. Rozgląda się dookoła, jakby nie wiedział co się właśnie stało i dociera do nie, że zapanował nad atakiem szaleństwa. Wrócił do normalności. 
- Muszę iść. – szepcze i rusza w kierunku wyjścia.
W ostatniej chwili chwytam jego rękaw.
- Zostaniesz ze mną? Proszę.
Odwraca się przodem do mnie i zaskoczenie wymieszane z zagubieniem na jego twarzy stają się czymś w rodzaju ciepłej poświaty i nagle czuję się, jakby Prim mnie uściskała, albo jakby ojciec pogłaskał mnie po włosach.
- Zawsze. – odpowiada.
Robi mi się ciepło na sercu.
Peeta wraca do mnie i ponownie staje obok mnie opierając się o barierkę.
- Wracając do tematu… Nie wiele możemy już zrobić. Możemy jedynie patrzeć bezradnie.
- Te igrzyska będzie mi ciężko oglądać.

niedziela, 13 marca 2016

CHAPTER TEN: THE FIGHT

Hej i zapraszam na nową notkę.
- Tina
***

Następny ranek poświęcam na indywidualny trening z Zoe. Pulchna dziewczyna fatalnie radzi sobie z bieganiem, o czym przekonuję się niemal od razu, ale za to z łatwością potrafi odróżnić zatrute owoce od bezpiecznych. Radzę jej, aby spróbowała podciągnąć swoje umiejętności uciekania. Sprawdzam jej umiejętności walki i jej siłę i okazuje się, że dziewczyna świetnie radzi sobie z nożem. W pewnym momencie przecina mi skórę na karku. Leje się krew. Już mam ją pochwalić, iwedy widzę, jak dziewczyna dosłownie zlizuje krew z noża, co skutecznie odbiera i mowę. Zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie udaje, podobnie, jak Johanna. Z pozoru jest słaba, ale kiedy tylko dostaje jej się do ręki nóż…
Z ulgą witam Evana, który zjawia się u mnie na swój trening. Evan jest silny i bystry, ale jego dobre umiejętności na tym się kończą. Brak mu zaradności i nie radzi sobie z bronią. Innymi słowy można by go przyszpilić na rozmaite sposoby. Jest jednak pojętny i szybko uczy się podstaw walki wręcz, a także polowania. Kiedy trafia nożem iluzję królika, zaczynam bić mu brawo.
- Oby tak dalej, a długo pożyjesz.
Po zakończonym treningu znowu spotykam się z Rosalyn i przez bite trzy godziny trenujemy strzelanie z łuku. Mniej więcej w połowie tego czasu przerzynamy się na ruchome cele, przez co Rosalyn zaczyna kształtować swój własny styl. Kiedy wie, że nie daje rady naciągnąć cięciwy, podbiega  bliżej i celuje wyżej, a kiedy przewiduje zmianę kierunku lotu przez ptaka, zmienia taktykę. Radzi sobie co raz lepiej. Stara się zapamiętać co do niej mówię.
Jem, oddycham i żyję szkoleniem trybutów do ostatniego dnia naszego wspólnego treningu w Sali treningowej. Zrobiłam co mogłam, aby ich wprowadzić.
Rankiem pierwszego dnia ich samotnych ćwiczeń czuję się niezwykle dziwnie siedząc sama w kosztownie urządzonym apartamencie. Chcę znaleźć sobie coś do roboty, ale mimo wszystko do lunchu krzątam się bez celu nie potrafiąc się skupić. W końcu decyduję się na drzemkę. Po przebudzeniu boli mnie głowa, a słońce niemiłosiernie razi mi oczy. Nie słońce mnie jednak obudziło, a mocne i stanowcze pukanie do drzwi.
Przez ułamek sekundy mam ochotę trzasnąć nieproszonego gościa, ale zaraz uświadamiam sobie, że jest już późne popołudnie, a informuje mnie o tym nisko stojące słońce. Spałam za długo. W gruncie rzeczy przespałam całe popołudnie, kiedy to miałam…
Zła na samą siebie zrzucam nogi nad krawędź łóżka i ociężale wstaję. Pukanie nasila się, aż staje się donośnym dudnieniem. Otwieram drzwi.
Za nimi stoi Peeta wymuskany i ubrany w swój standardowy strój tu w Kapitolu. Na jego twarzy widać niepokój.
- Nareszcie, śpiąca królewno - wzdycha. – Mamy problem.
Co? Nie mogę myśleć trzeźwo jeszcze na wpół zamroczona snem.
- Problem?
- Tak… Evan i Simon wdali się w bójkę. – mruczy.
- W bójkę?! – wykrzykuję. – Czy… Czy oni postradali zmysły?
- Widocznie. – burczy. – Idą właśnie na górę.
W chwili, gdy to mówi, słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Mijam Peetę i wścieka, jak osa wychodzę z korytarza. Są tam wszyscy. Cała czwórka. Chłopcy mają po kilka bandaży na ramionach, a Sion ma spuchniętą wargę, ale poza tym oboje są cali.
- Wszyscy, pokój telewizyjny.
Widzę zaskoczenie na ich twarzach No tak… No bo dlaczego wzywam do siebie na dywanik dziewczyny, skoro tym razem nie zawiniły. Ruchem głowy daję im znać, aby się ruszyli.
Kiedy zajmują miejsca, staję naprzeciwko ich i podpieram dłonie na biodrach. Ledwie zauważam, jak Peata staje obok mnie.
- Co to miało znaczyć? Macie cokolwiek na swoje usprawiedliwienie? – pytam wściekła.
Chłopcy spuszczając oczy i gapią się na swoje dłonie. Powtarzam swoje pytanie, ale nie uzyskuję odpowiedzi od żadnego z nich. Kątem oka zauważam, że z tyłu sali Zoe unosi rękę. Nie chcę słyszeć od niej wyjaśnienia, a więc ją ignoruję, ale ona i tak zaczyna mówić.
- Pobili się o ciebie. – mówi z lekkim i pełnym wyższości głosem. Zupełnie, jakby to, co powiedziała uczyniło ją lepszą od innych.
- O mnie? -  pytam ze zmarszczonym czołem, bo jej słowa nie mają najmniejszego sensu.
- Oboje są w tobie zakochani po uszy. Simon powiedział o zdanie za dużo i oberwał, a potem to już szło gładko. – wyznaje z szerokim uśmiechem.
Chłopcy zaciskają pięści i oboje się rumienią, ale żaden z nich się nie odzywa, co uznaję za przyznanie się do winy. Zoe za to zaciera ręce. Ale z niej cyniczna zołza. Ignoruję, co powiedziała, bo nie chcę się irytować, ale wręcz wyczuwam, jak Peeta zaciska szczęki.
- Czy wy macie pojęcie co uczyniliście? Właśnie obniżyliście sobie ocenę kilkakrotnie. Nie wolno wam ze sobą walczyć! Nie wiem, jakie konsekwencje zostaną wymierzone, ale…
- Już zostały wymierzone. – Wtrąca się Peeta. – Zabrali im jedną czwartą z wynagrodzenia przysługującego mentorowi dla każdego trybuta. Jeśli to się powtórzy to całkowicie wyzerują wasze konta.
No to pięć tysięcy w łeb.
- Majcie to na uwadze: każdy wasz ruch m znaczenie. Wy dwoje jeszcze zostańcie, ale reszta wynocha. Ty też, Peeta. – mówię.
Próbuje protestować, ale ostatecznie podąża za dziewczynami do wyjścia.

niedziela, 6 marca 2016

CHAPTER NINE: TRAINING

Tutturututututuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Jestem!
Więc tak... Przepraszam za opóźnienie. Nie wyrobiłam się
- Tina
***

Kiedy miałam dwanaście lat i po raz pierwszy miałam stanąć wśród potencjalnych trybutów na dożynkach, Prim płakała nie chcąc mnie wypuścić z objęć swoich wiotkich ramion. Tej nocy we śnie na nowo przeżyłam tę chwilę. Widziałam, jak mama odciąga kruchą dziewczynkę od mojej piersi i siłą ją przytrzymuje, abym  mogła stanąć wśród najmłodszych dzieci. Były to igrzyska, w których zwyciężyła wówczas siedemnastoletnia Johanna Mason. Pamiętam, jak wyglądała na arenie. Wśród przeciwników – głupia i niezdarna, a na dodatek nieporadna, ale poza ich oczami – maszyna do bezlitosnego zabijania, a do tego zwinna i bystra. Dzisiaj na szkoleniu zobaczyłam jej drugie wcielenie, podczas gdy krzyczała do trójki dzieciaków aby biegli szybciej po podłużnej bieżni w Sali treningowej. Trzy z sześciodniowego szkolenia trybuci mają uczyć się pod okiem mentorów w Sali ćwiczeń, podczas gdy resztę spędzą na treningu indywidualnym. Johanna po raz kolejny wywrzaskuje przekleństwo do jednej ze swoich trybutek, której imienia już od dawna nie pamiętam. Dziewczyna spłoszona traci równowagę i upada czerwoną twarzą na ziemię. Johanna obrzuca ją zdegustowanym spojrzeniem i w tym samym momencie zauważa mnie.
- Nie dajesz za wygraną. – zauważam.
- Oni wszyscy są tak beznadziejni, że w całej historii beznadziejności jeszcze nigdy nie istniał nikt bardziej beznadziejny. Zwłaszcza ona.j – ocenia i wskazuje podbródkiem na siedzącą teraz na bieżni dziewczynę. – Czy ja pozwalałam ci się zatrzymywać? RUSZAJ SIĘ I DO ROBOTY!
Cała roztrzęsiona i zapłakana odzywa się.
- Nie mogę… Moje nogi już nie dadzą rady! – piszczy płaczliwie.
- Czy trójka zdziczałych psów byłaby dla ciebie wystarczającą motywacją? Może mam je dla ciebie spuścić?
Brwi dziewczyny unoszą się śmiesznie wysoko, a jej oczy przepełniają się przerażenie Nie spuszczając z nasz wzroku podnosi się i staje na drżących nogach a potem dołącza do reszty biegnących. Johanna nawet nie kryje uśmiechu.
- Jak ta dziewczyna na ma imię?
- Coś na H… A może na J… Ach, nie pamiętam. To zbędna informacja.
- I co teraz? Zamęczysz ich na śmierć?  - pytam z najwyższą powagą.
- Może kiedyś mi za to podziękują.
Zjawiają się moi trybuci. Dzień spędzamy nie na treningu siłowym, a na treningu umysłowym Uczą się wiązać węzły, odróżniać rośliny, a Simon daje radę nawet samodzielnie rozpalić ogień przy pomocy jedynie krzemienia i zwęglonej szmatki, za to Zoe dobrze sobie radzi z rozpoznawaniem jadalnych roślin. Opowiada mi, że jej rodzina dawniej prowadziła restaurację, co wyjaśnia jej posturę.
Kiedy po południu mam zamiar opuścić salę treningową, czuję uścisk na ramieniu. Odwracam się zaskoczona i zauważam Rosalyn, która jakiś czas temu opuściła nas, aby samotnie popracować nad stanowiskiem z węzłami. Ze zmarszczonym czołem wtapia we mnie spojrzenie swoich oczu.
- Mogłabyś coś dla mnie zrobić?
Mówi to zdanie ta delikatnym tonem, że mimowolnie osłupiała kiwam krótko głową. Rosalyn spuszcza wzrok po czym go unosi. Spogląda za siebie, gdzie Trybuci Haymitcha i on sam waśnie zbierają się do opuszczenia pomieszczenia.
- Chciałabym cię poprosić o trening indywidualny. – szepcze. – Wiem, wiem… Na początku mówiłam, że go nie chcę ale… Nie mogłam się przed wszystkimi przyznać, bo by zaczęli coś podejrzewać…
Przełykam ślinę.
- Chcesz coś przed nimi ukryć… I nie chcesz, żeby się dowiedzieli że coś urywasz.
- Dlatego właśnie miałam nadzieję, że mi pomożesz.
Co się z nią stało? Może tylko udaje, ale jej postawa wojowniczki wydaje się nagle mocno topnieć. Jestem jej mentorką, nie wolno mi jej odmówić.
- Jak mogę ci pomóc?
- Kiedy wygrałaś igrzyska, byłaś dla mnie autorytetem. – tu krzywi się. – Chciałam się do ciebie upodobnić, więc poprosiłam rodziców o załatwienie dla mnie lekcji łucznictwa.
Unoszę wysoko brwi.
- Ty strzelasz?
- Tylko trochę… Właściwie, to… Wiedziałam, że zostanę wylosowana kiedy tylko ogłosili igrzyska. To było oczywiste. – szepcze.
- Niby skąd? Przecież była tylko jedna pula. Gdyby była tam więcej niż jedna karta z twoim nazwiskiem i inny mentor by ją wylosował, to mogłoby się zrobić nieprzyjemnie. Coin by nie zaryzykowała. – wyjawiam.
- Jesteś pewna? – pyta ze zwątpieniem.
Nie jestem… Fakt.
- Chcesz więc ukryć twoje umiejętności. Dobrze. – mówię i rozglądam się dookoła. Jesteśmy tui same. – Postrzelajmy.
Na strzelnicy chwytam dwa łuki i jeden podaję Rosalyn.
- Ile ty masz lat?
- W tym roku szesnaście. Zobaczymy czy dożyję.
Ta dziewczyna jest tylko o kilka lat młodsza ode mnie, a ja uczę ją, jak skutecznie zabijać.
- Ciekawe co by powiedzieli twoi rodzice, gdyby wiedzieli, że…
- Nic by nie powiedzieli. Nie żyją. – przerywa mi.
Dostrzegam cień smutku w jej oczach, ale nie drążę tematu.
Prowadzę Rosalyn na środek Sali, a potem demonstruję jej, jak wyrzucać za pomocą wyrzutni przedmioty w powietrze. Ustawiam poziom trudności na najwyższy i ustawiam się. Dziewczyna naciska przycisk i rozpoczyna się zabawa.
W powietrze wylatują trzy prawdziwe ptaki, a przynajmniej z daleka wyglądają na prawdziwe. Jedną strzałą przeszywam trzy z nich, a potem nakładam dwie strzały na raz i wypuszczam je trafiając w oba. Następnie wylatuje ich więcej, a ja znowu daję sobie radę. Sytuacja staje się co raz trudniejsza. Kilka razy chybiam, ale następną strzałą kończę sprawę. Podłoga usiana jest truchłami, kiedy symulacja się kończy. Nagle ptaki rozmywają się i znikają wsiąknięte przez ziemię. Przyglądam się im aż ostatni nie znika.
- To symulacja. – wyjaśniam wpatrującej się w podłogę Rosalyn. – To nie były prawdziwe ptaki.
Widzę podziw w jej oczach, ale ona sama nic nie mówi. Jej chude ramiona skrzyżowała na piersi i bez słowa podąża za mną, kiedy idziemy do stanowiska z nieruchomymi celami.
- Pokaż mi co potrafisz.
Dziewczyna przez chwilę się koncentruje. Dojść niezdarnie zakłada strzałę na cięciwie i wypatruje celu.
- Kukłą numer trzy. – instruuję.
Słychać świst strzały i Rosalyn trafia kukłę w kolano.
- Nieźle. – przyznaję. – Teraz numer pięć.
Puszcza cięciwę, a strzała odbija się od podłogi około metr przed kukłą. Zaciskam usta. Zauważam, iż nie naciągnęła cięciwy na całą długość, a ledwie ją pociągnęła.
- Dwa.
Tym razem chybia o zaledwie kilka centymetrów, ale pocisk i tak wbija się w drewnianą ścianę zamiast w cel.  Zbliża się do niej. Widzę rozdrażnienie na jej twarzy.
- Cierpliwości.
- Nie mam czasu na cierpliwość. – warczy.
- Po pierwsze – zaczynam ignorując jej komentarz. – Jeśli chcesz kogoś zabić, to musisz porządnie naciągnąć cięciwę. Wiem, że bolą od tego palce, ale może ci to uratować życie. Po drugie, unieś wyżej łokieć i nie prostuj ręki trzymającej łuk, bo jeszcze sobie przejedziesz po niej cięciwą, co nie jest przyjemne. Teraz raz bez strzały.
Dziewczyna wzdycha i celuje z łuku. Dłonią unoszę jej łokieć jeszcze wyżej.
- Naciągnij mocniej. – mówię cicho i pomagam jej z tym. – Teraz celowanie. Staraj się celować kilkadziesiąt centymetrów nad celem. Teraz ze strzałą.
Ponownie nakłada strzałę, a je się odsuwam. Trwa to trochę dłużej, ale w efekcie dziewczyna trafia w ramię. Kilka centymetrów od szyi.
- Dobrze. To nie zabije ofiary, ale stanowczo ją porani i spowolni, albo nawet trwale unieruchomi. Jeszcze raz. Numer dwa. 



niedziela, 21 lutego 2016

CHAPTER EIGHT: TRIBUTES

Witam! Zapraszam do komentowania i czytania.
W przyszłym tygodniu się przeprowadzam, więc przebaczcie mi, jeśli nie zdążę notką, ale nie traćmy nadzieji!
- Tina
***

Johanna określiła tegoroczny zestaw trybutów jako zera do granic niestrawności i ciężko mi nie przyznać jej racji. Kiedy wprowadzam całą czwórkę na nasze piętro jestem świadkiem totalnego i nieopanowanego wybuchu emocji. Dwoje z nich zaczyna płakać tak głośno, że muszę zasłonić uszy przed ich wyciem. Zoe i jak mniemam Simon, szlochając kierują się do swoich pokoi, które im wskazałam.
- Zebranie za dziesięć minut w pokoju telewizyjnym. - zarządzam.
Oboje kiwają głowami i kierują się do sypialni, aby pogodzić się ze swoim losem. Za godzinę spotkają się z rodzinami.
Odwracam się do pozostałej dwójki. Rosalyn i Evan patrzą na mnie z wyczekiwaniem.
- Idźcie do swoich pokoi i pozwólcie sobie na krótką chwilę samotności.
Evan nie poddaje moich słów w wątpliwość i bez słowa kieruje się do jednego z pokoi, ale Rosalyn stoi niewzruszona przede mną. Wwierca we mnie twarde spojrzenie. Obrzucam ją spojrzeniem od stóp do głów. Daleko jej do wysportowanego ciała, a i do pulchniutkiego, ale za to po spojrzeniu, jakim mnie obrzuca, jestem w stanie stwierdzić, że tak, jak ja potrafi wykorzystać swoje cechy w taki sposób, aby zwyciężyć z większym przeciwnikiem.
- Dlaczego miałabym cię słuchać? - pyta.
Ech... Powinnam się spodziewać, że trafi się przynajmniej jeden złośliwy i bezczelny trybut. Wzdycham głośno. Już wiem, że łatwo z nią nie będzie.
- Nie musisz. To twoja sprawa... Z nas dwóch ja jednak dwa razy byłam na arenie i chyba co nieco się znam. Ale to twój wybór... - podkreślam i kieruję się do swojego pokoju. Słyszę trzaśnięcie drzwi i kiedy odwracam głowę, dziewczyny już tam nie ma. Co za ziółko.
Staję na przeciwko wejścia do mojej sypialni i waham się na moment. Moja dłoń, zawisa w powietrzu.
- Powinnaś się cieszyć. - rozbrzmiewa głos. - Twój skład jest zapewne bardziej obiecujący niż większości mentorów.
Peeta pojawia się u mojego boku. Spoglądam mu w oczy. Widzę w nich rozbłysk napięcia.
- Chciałbyś wejść? - pytam i kiwam głową w stronę mojego pokoju.
Marszczy brwi, ale kiwa powoli głową. Wchodzimy.
Popołudniowe słońce wdziera się do pokoju i rozświetla go różnymi barwami. Siadam przy małym, dwuosobowym stoliku zaraz przy oknie i kładę głowę na dłoniach. Peeta siada przede mną.
- To będzie wyzwanie. - mruczę.
- Zapewne. - odpowiada. - Do tej pory widziałaś ich tylko z fizycznej strony. Może w praktyce okażą się... Zaradni.
- Nie wiem nawet dlaczego mnie to obchodzi. Powinnam mieć ich gdzieś i pozwalać, aby sami się trenowali, a zamiast tego już teraz chcę, aby wszyscy przeżyli.
- Jako opiekun tej grupy...
- Kto cię zrobił opiekunem? - pytam zdziwiona.
- Coin jakieś dziesięć minut temu. Powiedziała, że boi się, że sobie nie poradzisz. Aczkowiek moim zdaniem to głupota, aby najpierw odsuwać mnie od igrzysk, a potem od tak wsadzać na nowe stanowisko. - wzdycha.
- Wiele się zmieńiło od zimy. Jest przecież z tobą dużo lepiej. Może ludziom nie spodobało się, iż całkowicie nie będziesz brał udziału w tym wydarzeniu i musiała coś zrobić..
- Może nie jako mentor, ale jako sprzymierzeniec mogę ci się trochę przydać. - uśmiecha się cierpko.
- Sprzymierzeniec... - mruczę.
- Mentorka. - dodaje.
- Pionek. - odszeptuję. - Ta lista określeń robi się dosyć długa.
- Może... Robi się jednak też krótsza... Powoli wykreślam z niej niektóre. - przyznaje i podnosi się. - Lepiej już chodźmy... Potrzebują cię.

Stoję na przeciwko grupy.
Evan i Peeta zajęli miejsca w ostatnim rzędzie, a reszta w środkowych. Czuję się dziwnie... Znowu jestem przywódcą i nie podoba mi się ta perspektywa.
- A więc... - mówię. - macie dwie opcje. Pierwsza, to korzystać z moich rad i brać je na poważnie, a druga, to zrezygnować z tego całkowicie.
Widzę, jak usta pyskatej Rosalyn się otwierają, a więc szybko kontynuuję.
- Musicie jednak wiedzieć, że podczas pobytu na arenie, ja będę odpowiedzialna za przesyłanie do was spadochronów, a więc jeśli mam wam kiedykolwiek pomóc, muszę was poznać. Muszę znać wasz sposób rozumowania i znać wasze słabości i możliwości.
Usta Rosalyn się zamykają.
- Ktoś chce więc zrezygnować z mojej pomocy?
Kiedy nikt nie odpowiada, kontynuuję.
- Czeka was spotkanie z rodzinami. Dla minimalnie siedemdziesięciu pięciu procent z was to ostatnie spotkanie z nimi. Wykorzystajcie dobrze czas, który wam jest dany, bo nie znacie przyszłości.
Milknę.
- Takie to miłosierne z waszej strony... - warczy Rosalyn.
- Chyba nie będziemy się sprzeczać o to, co jest miłosierne, a co nie. - odzywa się Peeta, zamykając jej tym usta.
- Zejdźcie na dół. Za kilkadziesiąt minut spotkacie się z najbliższymi. Na zewnątrz sali są ludzie, którzy będą was eskortować. Popołudniu zajrzą do was styliści i ekipy przygotowawcze i przygotują was do parady trybutów.
Odwracam się w stronę drzwi i wychodzę. Słyszę za plecami kolejny szloch.

ciekła, jak osa wpadam na piętro Haymitcha. Siedzi sam z nogami opartymi o stół i bawi się kawałkiem papieru zginając go i uginając.
- Powiedz mi, że masz jakiś alkohol. - warczę.
- A więc już dali ci popalić? Nie ma co... Johanna miała rację... Zera do granic niestrawności. Bezczelni, niewychowani, napuszeni i aroganccy, a te cechy nijak nie przydadzą im się na arenie. Niestety chyba zapomniałaś, że w tym mieście jestem ostatnią osobą, która mogłaby mieć do czegokolwiek dostęp... Ach... Oddałbym ciebie razem z Peetą za butelkę bimbru. - śmieje sie gardłowo.
- Bardzo mi miło. - warczę. Nie wiedzieć dlaczego, jego uwaga mnie rani, a Haymitch chyba zauważa, że znowu przesadził.
- No dobra... Żartuję.
Zaciskam zęby i wzdycham opadając na krzesło na przeciwko jego.
- To nie ma prawa skończyć się dobrze... - szepczę.
- Postarajmy się więc wytrzymać, jak najdłużej...

Udaje mi się unikać ludzi przez całe popołudnie i dopiero pod wieczór Tigriss pokazuje się w moim pokoju. Przynosi dla mnie strój na paradę trybutów. Nic specjalnego. Po prostu nie mam wyglądać, jak wyrzutek. Zestaw podobny jest do tego z dożynek, tylko, że z dodatkiem marynarki. Po przebraniu czuję się dosyć ciekawie.
Razem z Haymitchem udaję się na scenę przed ośrodkiem szkoleniowym. Wyglądam zza balustrady i nagle widzę rydwany zmierzające ku nam. To jednak nie są rydwany naszych trybutów. Zauważam to, kiedy rozpoznaję pierwszą parę. Widząc Marvela i Glimmer, puszczam balustradę i cofam się gwałtownie. Mrugam kilkakrotnie i znowu wyglądam. Nic tam nie ma. 
Zwariowałam.
Jak oko sięga, widzę tłum ludzi. Jedyne wolne miejsce w zasięgu mojego wzroku, to tor, po którym pojadą trybuci. Ludzie ściśnięci są , jak sardynki w puszce, ale rzucają przy tym w naszą stronę najróżniejszymi hasłami. Kilka razy udaje mi się dosłyszeć własne imię i okrzyki radości, albo słowa pogardy, ale głównie hałas jest na tyle głośny, abym nie była w stanie rozpoznać większości wykrzykiwanych słów.
Obok mnie ktoś staje. Spoglądam na Peetę, który akurat podaje rękę Haymitchowi. Nie wygląda to jednak na przyjacielski uścisk ręki, a na coś w rodzaju mniejszego uścisku. Jak pocieszenie i wyrażenie swojego wsparcia. Robi mi się ciepło na sercu. 
Może i jesteśmy niebezpieczni, słabi, albo nieobliczalni, ale dalej jesteśmy zgraną drużyną.
Coin staje na podwyższeniu. Nagle w całym Panem zalega grobowa cisza. Nikt się nie odzywa. Coin Spogląda na ludzi z góry, po czym unosi dłonie...
Bębny i muzyka zaczynają głośno grać, telebimy się uruchamiają, a z oddali wyjeżdżają trybuci... Dziesięć rydwanów wytacza się żwawo na plac. Na telebimach widać ich zmieszane podobizny. 
I jak się teraz czujecie? To taka sama przyjemność, jak zwyczajne oglądanie parady? A może większa?
Widać, jak zaciskają dłonie na uchwytach, aby nie spaść. Pobieżnie przyglądam się wszystkim zawodnikom, ale zwracam głównie uwagę na ostatnie dwa rydwany z moimi trybutami. 
Wszyscy ubrani są identycznie. Mają na sobie granatowe stroje... Opierzone granatowe stroje. Są podobne do mojej czarnej sukienki z wywiadu przed ćwierćwieczem. Uśmiecham się w duchu. Ach, Tigriss...
Trybuci Beeteego ubrani są w zwykle czarne kostiumy oplecione podłużnymi i powyginanymi skrawkami drutów, przez co wyglądają one, jak błyskawice, ale reszta z nich nie wyróżnia się zbytnio. Na przykład trybuci Enobari mają na sobie kosztownie wyglądające ubrania z drogich materiałów, przez co wyglądają wręcz nudno.
Zwracam dużą  uwagę na wyrazy twarzy. Większość jest przerażona lub zdezorientowana, ale znajdują się też dumnie stojący na obu nogach... Poza Rolsalyn... Ona znudzona patrzy przed siebie, a przynajmniej z pozoru. Ja jednak potrafię odczytać z jej oczu, że jest dużo bardziej przejęta, niż to okazuje.