Obraz

Obraz

poniedziałek, 25 stycznia 2016

CHAPTER FOUR: MEETING A FRIEND

Wiem... Notka spóźniona, ale mam po raz kolejny problem z wifi. Ślę przeprosiny. Miejmy nadzieję, że następna notka w niedzielę.
Tina
***

Od czasu afery z Coin minęły średnio cztery tygodnie. Siedzę tu, w tym samym pokoju z ograniczoną możliwością poruszania się po rezydencji. Wolno mi chodzić wyłącznie po części mieszkalnej, gdzie zakwaterowana jestem ja i Haymitch. On jednak ciągle jest zajęty. Stara się wyciągnąć mnie z tej klatki. Miło z jego strony i kiedy już oboje prawie tracimy nadzieję na przekonanie Coin, wkracza Doktor Aurelius, który przedstawia mój wybuch, jako niekontrolowaną próbę dowartościowania się. W końcu wiele przeszłam i jej komentarz miał prawo wyprowadzić mnie z równowagi.
Mimo, iż nie narzekam na samotność, oddają mi moją wolność i znowu mogę poruszać się po całej rezydencji, ale pod jednym warunkiem. Wczepiony zostaje mi w przedramię nadajnik, który zupełnie, jak te na arenie rejestrować będzie miejsce mojego pobytu. Wyczuwam kulkę pod skórą i opieram się chęci chwycenia za widelec i wydłubania sobie użądzenia z ciała. 
Pytam Haymitcha o Peetę, a on opowiada mi o jego stanie psychicznym.
- Jest z nim co raz lepiej. Nigdy nie sądziłem, że może w tak dużym stopniu wydobrzeć. Rozmawiałem z nim i nawet trochę żartował. - informuje mnie. 
Możliwe. 
Spędzam w moim pokoju w prawie kompletnym osamotnieniu kilka następnych miesięcy. Peeta podobno zdrowieje, Haymitch, Plutarch i sporadycznie Johanna lub Annie dotrzymują mi towarzystwa, ale mam tak szczerze ich kompletnie dosyć. Zwłaszcza Annie. 
Patrzenie na jej ciążowy brzuch ze świadomością, że jej nienarodzone dziecko nigdy nie spodka swojego ojca, jest niczym tortura dla mojego ego. W ostatecznym rozrachunku, to moja wina, że malec będzie wychowywał się bez Finnick'a.
Johanna mówi, że Gale wyjechał na dobre do Dwójki. 
- Pomaga im dźwignąć się na nogi. - wyjaśnia.
Mimo wszystko jednak nie czuję zbytnio potrzeby, aby Gale był przy mnie.

Na dwa dni przed losowaniem, przeprowadzają nas, zwycięzców do ośrodka szkoleniowego. Po raz kolejny idąc przez ten hol, ponownie przed oczami widzę okaleczone ciała torturowanych przez Snowa ludzi. 
Szokuje mnie obecność Peety na ostatnim piętrze, gdzie mam się zatrzymać z własnymi trybunami. Jak gdyby nigdy nic rozmawia z Plutarch'em przyciszonym głosem. 
Wychodzę z windy, a oni zauważają mnie. Na twarzy Peety nie widzę już większości ran i tylko blizny szpecą jego twarz. Nie wiedziałam, że tu będzie. Nie widzieliśmy się od tamtego spotkania przed miesiącami w zamkniętej przestrzeni białego pokoju z lustrem weneckim. 
Kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, nie mogę się już oprzeć. Niemal biegnę. Kiedy do niego docieram staję na palcach i oplatam jego szyję ramionami. Śmieje się rozbawiony. 
Mogłabym przysiąc, że nie słyszałam tego dźwięku od lat. Taki on świeży i przyjemny dla ucha.
Nagle moje myśli doganiają czyny. Odsuwam się od niego i spoglądam mu w oczy poszukując jakichkolwiek oznak, że ma ochotę mnie zabić, ale w jego błękitnych oczach błyszczy jedynie ciekawość. 
- Wyglądasz okropnie. - mówi marszcząc czoło. 
Jestem świadoma nierównie przyciętych włosów, gdzieniegdzie odłażącej skóry i posiniaczonych ramion, ale jego komentarz i tak odrobinę mnie irytuje.
- Mam się świetnie. Dzięki, że pytasz. 
Zaciska zęby i uśmiecha się. 
- Nie ma za co.
- Co ty tutaj robisz? 
- Aaaa... No tak. - włącza się Plutarch. - Peeta nie jest mentorem, ale, jak wiesz zwycięzcom wiele razy zdarzało się przyjeżdżać do Kapitolu na igrzyska. 
- Czyli widz? 
- Tak. 
Kiwam głową prawie rozumiejąc.
- Aaaa i chciałbym ci przedstawić stylistkę twoich trybutów. W tym roku z powodu braku stylistów pada tylko jeden stylista na mentora plus jego trybutów. A ekipy przygotowawcze trzeba było podzielić i pada tylko jedna grupa na wszystkich mentorów, a potem jedna na każdą grupę trybutów...
- Okej... Nie ważne. - przerywam mu, bo naprawdę mnie to nie obchodzi. - Miejmy to już za sobą. Kim jest stylista?
Peeta się uśmiecha.
- Znasz ją bardzo dobrze. 
Zza rogu nagle wychyla się znajoma postać. Wygląda zupełnie, jak wtedy, kiedy wyczerpani zapukaliśmy do drzwi jej sklepiku z futrzaną bielizną. Ma na sobie futro godne jej wystawy sklepowej, a paski na twarzy się poruszają.
- Tigriss... - szepczę. 
Nie odpowiada i  zanim zdążą mnie to zaniepokoić, przypominam sobie, że przecież rzadko się odzywała. Jej na wpół kocia maska wykrzywia się w grymasie podobnym do uśmiechu. 
Zbliżam się do niej niepewnie. 
- Cieszę się, że żyjesz. - mruczy.

W pewnym momencie dnia zjawia się w moim pokoju Effie z harmonogramem na następny dzień. Nie ma w jej sposobie bycia tej beztroskości i nadmiernego szczęścia, co sprawia, że mimo swojego ubioru, Effie wydaje się nieco bardziej normalna, niż kiedyś.
- Jutro po południu Ocgavia, Flavius i Venia przygotują cię do wywiadu, który przeprowadzą wieczorem. Tak, jak w wieczór przed igrzyskami robią z trybutami. - wyjaśnia. 
Jej instrukcje są proste i nieskomplikowane, więc Effie nie zostaje na długo, zaaferowana wieloma sprawami, które musi wyjaśnić reszcie zwycięzców.
Kiedy odgłos jej szpilek uderzających o marmurową posadzkę cichnie, dochodzę do wniosku, że nie mogę już tutaj usiedzieć.
Starając się poruszać bezszelestnie, ruszam na dach. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Muszę nacieszyć się spokojem przed igrzyskami. 
Na dachu zastaję z wielkim zaskoczeniem, to co zastawiłam tam, kiedy jechałam na drugie igrzyska. Piękne kwiaty i lipcowe rośliny. Kwiaty zamykały się już z powodu nadchodzącej nocy. Odetchnęłam. 
Przez szuka wiatru, o mały włos nie usłyszałam odgłosu jego kroków, które zapewnię same w sobie były głośne.
- Coś czułem, że się tej spotkamy. 
Peeta wyłania się z ciemności i zbliża się. 
Nagle w gardle chwyta mnie strach. Nie wiem czym jest spowodowany, ale intuicja nakazuje mi ostrożność. 
- A dlaczego mnie szukałeś?
- Nie szukałem.
Peeta nie udziela dalszych wyjaśnień, tylko kiwa na mnie ręką. Prowadzi mnie przez rzędy drzew i krzewów, aby dostać się na krawędź dachu, gdzie się zatrzymuje. Staję niepewnie obok niego. Chyba zauważa moje zdenerwowanie, bo uśmiecha się uspokajająco.
- Jestem stuprocentowo pewny, że jeśli wyczuję nadchodzący atak, będę w stanie sięgnąć do kieszeni. Nie musisz się martwić. - mówi. 
Dla mnie jest to kompletnie bez sensu. 
W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie, Peeta zanurza dłoń w kieszeni kurtki, skąd wyciąga mały, czarny dysk z przyciskiem pośrodku.
- To paralizator. - wyjaśnia patrząc na urządzenie. - Tak na wszelki wypadek.
- Zamierzasz porazić się prądem? - pytam.
- Jeśli będę musiał. 
Na chwilę zapada cisza, podczas której oboje wpatrujemy się w panoramę miasta. Na horyzoncie widać już zachodzące słońce, które oblewa budynki stonowaną pomarańczą. 
- To twój ulubiony kolor. - mówię nagle.
Peeta przygląda się słońcu mrużąc oczy i uśmiecha się delikatnie. Wiatr rozwiewa jego włosy.
- Tak... 
Ponownie cisza...
- Katniss... - odzywa się. - A co sądzisz teraz? Ktoś nas podsłuchuje? 
- Nie sądzę, aby mogli uchwycić chociażby jedno nasze słowo przez ten wiatr. Dlaczego?
- Bo chciałem cię spytać kto to zrobił. Kto zabił Prim?
Ach tak... 
Zaciskam usta nie pozwalając sobie na wybuch gniewu. Nie chcę pogarszać swojej sytuacji. Wspominanie o Prim wzbudza we mnie wręcz absurdalnie silne emocje i nie potrafię ich poskromić. W ostatniej chwili gryzę się w język. Krzywię się.
- Przepraszam. - szepcze mi do ucha. - musiałem spytać.
Wiatr szamocze moimi włosami częściowo zagłuszając jego słowa. Stojąc jednak nie całe pół metra od siebie i opierając się o balustradę tarasu dobrze go słyszę. Tylko ja.
- Nie wiem... - odszeptuję. - Coin i Snow sprawili, że niczego już nie jestem pewna. 
Peeta krzywi się. 
- Nie musisz nic dodawać. Wiem, jak się czujesz. Sam często mam podobnie. 
Jego głos jest miękki i drżący. Oboje częściowo nie wiemy co mamy myśleć. 
- Jak idą przygotowania do igrzysk? - zmienia temat.
Po jego tonie wnioskuje, że dalej nie popiera idei Coin i jest przeciwko igrzyskom. 
- Chyba w porządku. Pokazali nam arenę. - szepczę krzywiąc się jeszcze bardziej.
- Dlaczego masz taką minę? 
- Bo nie sądzę, żeby aż tak wielka symbolika była potrzebna. Chcą wsadzić ich do atrapy Kapitolu, wypuszczać na nich zmiechy, odpalać kokony...
- Brzmi zupełnie, jak każe poprzednie igrzyska. - komentuje.
- Ale skazywać ich na śmierć na znajomych ulicach? To wydaje się...
- Nie fair? - pyta. - Nie fair było zbombardowanie dwunastki. - mówi spokojnie. - Nie fair było zamordowanie zagrody dzieci. Igrzyska też były nie fair. Każde. Cały świat to jedna, wielka niesprawiedliwość.
Jego słowa są w takim stopniu przesiąknięte prawdą, że boli mnie słuchanie ich. Nie chcę dopuszczać do siebie wiadomości, że nic nigdy się nie zmieni, chociaż wiem, że to prawda. 
Nie jestem w stanie już więcej wytrzymać.
- Pójdę się położyć. - mówię łamiącym się głosem. 
Odwracam się i odchodzę kilka metrów. 
- Katniss... 
Odwracam się w jego stronę. 
- Dobranoc i... powodzenia na wywiadzie. 
Uśmiecham się.
- Nie wiem czy sobie poradzę. W końcu tym razem mnie nie uratujesz, nie?


piątek, 15 stycznia 2016

CHAPTER THREE: YOU KNOW NOTHING

Hej, moi drodzy. Zapraszam was serdecznie do komentowania i wpadnięcia na fanpage. A tymczasem miłego czytania i zapraszam w nidzielę na następną.
- Tina
***

Przez następną dobę nie mogę wyrzucić z głowy myśli o tym, co też Peeta miał mi do przekazania. Mogło chodzić o moją siostrę lub o igrzyska, ale nie jest to nic, co chciałby mi przekazać przy świadkach. Czyżby wyznanie miłości? Szybko wyrzucam tą myśl z głowy, bo jest kilka punktów, które ten fakt uniemożliwiają. Jeden: Peeta jest inny od tego starego i nawet jeśli jego osobowość, a nawet uczucie do mnie całkowicie nie zniknęło, to nie jest już takie samo jak kiedyś. Dwa: Dlaczego miałby potrzebę powiedzenia mi tego na osobności? Trzy: ... Tak naprawdę, to nie mam trzeciego argumentu, ale te dwa wystarczają mi w zupełności. Jeśli Peeta chciał mi coś powiedzieć z daleka od kamer, podsłuchów i ludzi, to musi to być coś niebezpiecznego. Groźba? Czyżby jego plan, to ubzduranie mi, że powoli wraca do normalności i zawiedzenie mnie w miejsce, gdzie nikt nie byłby w stanie mi pomóc, a potem zabicie mnie raz a porządnie? Nie wykluczając tej możliwości wchodzę do sali narad, gdzie Snow zapewne nie raz zwoływał zebrania pod tytułem "Jak mamy zlikwidować Pannę Everdeen". Coin, Plutarch, Fulvia, wszyscy zwycięzcy oprócz Peety i Annie, kilkoro innych ludzi i o dziwo Gale już na mnie czekają. Mój wzrok zawisa na Gale'u i przez chwilę nasze spojrzenia się krzyżują. - Witajcie. - zaczyna Coin. - Katniss, usiądź. Zwołałam tą naradę z powodu nadchodzących igrzysk. Posłusznie zajmuję miejsce zaraz obok Fulvii, która uśmiecha się smutno, ale pokrzepiająco. Niepewnie odwzajemniam się grymasem, który jednak od początku miał być życzliwym uśmiechem. - W tym roku mamy do czynienia z dziećmi, kompletnie pozbawionymi jakichkolwiek zdolności, jeśli chodzi o walkę i dlatego mamy zamiar dać wam, jako mentorom odrobinę przewagi. Marszczę brwi. - Nam? - pyta Johanna. - Wam... W szkoleniu waszych trybutów. - poprawia się Coin. - Chcemy przedłużyć okres przygotowań z siedmiu do dziesięciu dni i wyjawić wam, jak będzie wyglądała arena. Możecie w zależności od waszej oceny poinformować waszych trybutów o wyglądzie areny lub też tego nie zrobić. - wyjaśnia. - A to niby dlaczego? - pytam. - Nigdy wcześniej przecież nic takiego nie miało miejsca. - To prawda, ale po pierwsze, dzieciaki, które będą brały udział w dożynkach są kompletnymi zerami, a po drugie Gale i Beetee pomagali w zaprojektowaniu areny. - mówi Coin. - Byłoby niesprawiedliwie, gdyby Beetee mógł objaśnić swoim trybutom jej wygląd, a reszta nie. W każdym razie.. Beetee? Jak na zawołanie, Beetee siedząc na swoim wózku podjeżdża do panelu przewierconego do stołu i naciska przycisk. Hologram wyświetlany przez Beetee’ego jest hologramem centrum Kapitolu. Marszczę brwi, zdezorientowana i zauważam, że większość tu obecnych robi to samo rozpoznając mapę. - Oto arena. - wyjawia Coin. - Identyczna atrapa centrum Kapitolu o średnicy dziesięciu kilometrów. Niech poczują, jak czuli się nasi szturmowcy i żołnierze, kiedy kokony zmiatały ich z powierzchni ziemi. Wstrzymuję oddech, bo nie mogę się powstrzymać. - Jak to? - pytam oszołomiona. - Z kokonami i tym wszystkim? - Owszem. - zapewnia Coin. - Gale sam zaprojektuje większość pułapek. Rzecz jasna nie może ich być zbyt wiele. W końcu chcemy tych samych krwawych jatek, jak co roku. Mniej więcej jedna czwarta zostanie użyta na arenie. Nie mogę w to uwierzyć. - Chce pani... Sprawić by poczuli się, jak wyszkoleni żołnierze? To wydaje się nie fair. - odzywa się Haymitch. - Nie uważam tak. Macie w końcu dziesięć dni na ich wyszkolenie. To i tak więcej, niż osobiście byłabym skłonna im zaproponować. - Tyle, że... Oni są kompletnie na coś takiego nieprzygotowani. Gdzie niby mają szukać jedzenia, czy wody? - pytam. - Róg obfitości będzie się znajdował za posiadłością Prezydenta. Poza tym poukrywamy trochę jedzenia wszędzie. No.. I mają jeszcze was. - Ale nie mają sponsorów, prawda? - pytam. - Nie, ale każdy trybut dostanie określona kwotę pieniędzy. Co więcej, kiedy trybut umrze, pieniądze, które mentor na niego dostał, a nie wykorzystał zostaną równo rozdzielone na resztę żyjących. - wyjaśnia. Mam nadzieje, że Coin nie mówi poważnie. - Mamy w dziesięć dni zrobić z nich myśliwych i wojowników? Mają się żywić mięsem zmiechów? - pyta Johanna. - Na przykład. - odparowuje Coin. - Co więcej, możecie uczestniczyć w sesjach treningowych. Możecie samodzielnie ich trenować. - Chyba im nie współczujecie? - pyta Gale. - Patrzyli, jak część z was bawiła się w tą grę. Wściekłość w jego głosie powoduje, że po moich plecach przechodzi dreszcz. Kompletnie go nie rozpoznaję. - Oni nic nie wiedzą o przetrwaniu. Nie przeżyją wystarczająco długo, aby zadowolić widzów. Wiem to. - mówię. Coin podnosi się z krzesła i obrzuca mnie lekceważącym spojrzeniem. Jej słowa są zimne i skierowane wyłącznie do mnie. - Nic nie wiesz, Panno Everdeen. Nie wiesz kompletnie nic o przetrwaniu i wojnie i może właśnie udało ci się jedną przeżyć, ale... - Ja nic nie wiem o wojnie? - krzyczę. - Przez ostatnie półtora roku przechodzę piekło. Na okrągło wspomagając rebeliantów, podporządkowując się rozkazom i mówiąc to, co mi mówić kazano. Byłam manipulowana przez Snowa. Przedarłam się z drużyną przez cały Kapitol, aby dojść na plac, gdzie patrzyłam, jak umiera moja siostra. Skutecznie zjednoczyłam dystrykty i zabiłam Snowa, a na dodatek przeżyłam dwa razy na arenie, z których jedna była tak samo naszpikowana pułapkami, co ta, którą nam pani prezentuje, podczas gdy pani siedziała bezpiecznie, czekając, aż ktoś odwali za panią robotę. Moja furia sięga zenitu. - Wiem o wojnie więcej, niż Pani. Pani jedynie wkroczyła do akcji i przejęła dowodzenie po tym, jak dystrykty i Kapitol wyniszczyły się nawzajem. Widzę, jak zaciskają się jej palce, a rysy się wyostrzają. Zaciska zęby z taką siłą, że nie mogę nie odwrócić wzroku. Uświadamiam sobie, że popełniłam kolejny błąd w chwili, kiedy Coin szepcze do strażników: - Zabrać ją stąd. Natychmiast. Strażnicy ignorują moje protesty i na przemian niosą i wloką mnie korytarzami rezydencji, aby na koniec wrzucić mnie do mojego pokoju i zakluczyć drzwi. Poirytowana ponoszę się z podłogi i z całej siły kopię w drzwi. W drewnie pojawia się pęknięcie.
Wbijam w nie wzrok. 
Wściekła cofam się od drzwi i opadam na czerwony, ustawiony w rogu komnaty fotel. Jedną dłonią gładzę jedwab, a drugą sięgam pod bluzkę i wyciągam złoty medalion. Pocieram go między palcami.
Kiedy mnie nie było, ktoś rozpalił ogień w kominku. Przyjemne ciepło ogrzewa mi stopy.
Nagle 
ktoś do puka drzwi. Nie odzywam się, więc można sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy Gale naciska agresywnie klamkę i wpada do środka. Na jego twarzy dostrzegam poirytowanie. Kopniakiem zamyka je za sobą. 
- Co to do cholery miało być? - warczy.
Nie wiedzieć dlaczego, na myśl przychodzi mi, że wygląda zupełnie tak, jakbym go zawiodła. Jakbym nie wypełniła jakichś wymagań, nie doskoczyła do wyraźnie postawionej poprzeczki.
- Gale... O co ci chodzi?
- Sądziłem, że się ucieszysz. Sądziłem, że spodoba ci się ten pomysł, ta arena.
Jego głos brzmi desperacko. Chciał sprawić, abym chętniej oglądała igrzyska? To przecież nie ma sensu. I tak będę mentorką, więc będę do tego zmuszona.
- Cóż... Nie podoba mi się. - mówię. - W lesie mieliśmy dostęp do drewna, aby się ogrzać, w większości wody i dzikich stworzeń. Z odrobiną szczęścia mogliśmy sami zdobyć broń, a może nawet znaleźć schronienie. Teraz będą to ich jedyne zmartwienia. Co z walką i krwią? Czy nie o to właśnie chodziło?
- To nie ma być łatwe, Katniss. - kłóci się. - Nigdy nie miało być. Trybuci nigdy nie mieli być jedynym strasznym aspektem igrzysk.
- Nie... Były to zawsze pułapki. - warczę. - To była nasza bomba? Bomba rebeliantów..? Twoja?
Spogląda na swoje stopy.
- Nie mam pojęcia. - przyznaje.
- Jedyne, co mnie przeraża to to, jak chętnie wziąłeś w tym udział. Przecież z naszej dwójki to ty zawsze bardziej chciałeś bronić dystryktów i zapobiec igrzyskom.
- Nie zapominaj, że to ty zagłosowałaś. - warczy wskazując na mnie palcem.
- Zrobiłam, co musiałam, aby pomścić moją siostrę! - krzyczę. - A kogo ty straciłeś, Gale? Kogoś, kogo kochasz?
Zaciska zęby z taką siłą, że mam wrażenie iż zaraz wybuchnie. Zamiast tego szepcze:
- Owszem. Ciebie.
Teraz to ja zaciskam usta. Na jego dotąd spiętej twarzy pojawia się skrucha.
To, czego potrzebuję do przeżycia, to nie ogień Gale'a podsycany wściekłością i nienawiścią. Mam w sobie wystarczająco dużo żaru. Potrzeba mi wiosennego mniszka. Jaskrawożółtego kwiatu, który symbolizuje odrodzenie i nie oznacza zniszczenia. Oczekuję zapowiedzi, że życie będzie toczyć się dalej bez względu na to, jakie ponieśliśmy straty. Chcę wiedzieć, że znowu może być dobrze. A tylko Peeta może mi to ofiarować.*
-Żegnaj, Gale.



* Suzanne Collins - Kosogłos, rozdział 27

sobota, 9 stycznia 2016

CHAPTER TWO: WE NEED A TALK

 Witam z powrotem.
Ponownie zapraszam was do obserwowania bloga poprzez Google no i zapraszam na fanpage, do którego link najdziecie w stronie FANPAGE w menu po prawej stronie posta.
Kochani cieszę się, że was mam i cieszy mnie każde wejście i komentarz. To wiele dla mnie znaczy.
Zapraszam do komentowania.
- Tina
***

Gdy Plutarch przekazuje mi informacje w sali konferencyjnej, moje serce na chwilę zamiera. Rozkazuję mu od razu mnie do niego zabrać, a kiedy docieramy na miejsce Haymitch już na nas czeka.
- Miał atak. - wyjaśnia. - A przynajmniej tak twierdzi Coin. Johanna mówi inaczej.
- Johanna tu jeszcze jest? - pytam zaskoczona.
- Ona też ma być mentorką, Katniss.
No tak...
Pewnym krokiem zbliżam się do lustra weneckiego i już go widzę. Wygląda podobnie do tego Peety w trzynastce, ale jednak inaczej. Wyraz jego twarzy jest spokojny i opanowany. W jego oczach nie widać nawet kropli szaleństwa, a mięśnie ma rozluźnione. Nie wygląda na kogoś, kto zaledwie kilkanaście minut temu doznał ataku szaleństwa za sprawą jadu gończych os.
- Wygląda zupełnie, jak kiedyś. - zauważam.
- On nie miał żadnego ataku! Ludzie! Czy ktoś mnie słucha?
Słysząc jej głos odwracam głowę w jej kierunku. Nie zauważyłam kiedy weszła.
- Jak to? To dlaczego go tu zamknęli? - pytam.
Johanna zbliża się do lustra. Wygląda dobrze. Jej chorobliwie bladą twarz zastąpiła zdrowiej wyglądająca, jednakże ciągle nieco blada, a włosy odrobinę odrosły. O dziwo nie zwróciłam uwagi na jej wygląd ani podczas głosowania w sprawie igrzysk, ani podczas egzekucji.
Staje obok mnie i wbijając wzrok w Peetę wyjaśnia.
- Wkurzył się, bo Coin odsunęła go od igrzysk. Mieliście być mentorami, pamiętasz? Hm... Coin stwierdziła, że stan emocjonalny Peety jest zbyt niestabilny, aby powierzać mu tak ważne zadanie. Po prostu puściły mu nerwy, a oni od razu go zakuli i wsadzili do tej białej klatki. - mówi i podbródkiem wskazuje na pomieszczenie, w którym siedzi Peeta. - Widziałam go już podczas ataku. To nie był jeden z nich. Był wściekły, ale jego oczy nadal były przytomne, a i nie mówił od rzeczy. Na nikogo się nie rzucił, tylko wydarł się tak, że włosy się jeżą. Nawet nie szarpał się za strażnikami. - wzdycha. - A szkoda... Z nas wszystkich on jeden ma doskonałą wymówkę, aby komuś dokopać.
- Czyli zamknęli go tutaj bez powodu? - obruszam się.
Johanna tylko wzrusza ramionami.
- Według Coin - powód był i jest dalej.
- Rozmawiałem z nim przed chwilą. - odzywa się Haymitch. - Przyznał Coin racje. Powiedział, że po namyśle zgadza się z nią w stu procentach.
Nie potrzebuję namysłu, aby w tym przypadku określić, że Coin dobrze zrobiła. Może tym razem Peeta nie dostał ataku, ale co się stanie, jeśli dostanie go podczas igrzysk i niechcący zabije swoich własnych trybutów?
- Kto ma zająć jego miejsce?
- Nasz kochany, w końcu trzeźwy Haymitch. - odpowiada słodko Johanna.
- Coin dobrze zrobiła odsuwając go od igrzysk, ale nie miała powodu, żeby go tu zamykać. Dlaczego go nie wypuszczą? - pytam.
- Doktor Aurelius musi ocenić sytuacje, ale żeby to zrobić musi najpierw przyjechać tu z Trzynastki, a to zajmie kilka godzin. Do tego czasu, musi wytrzymać. - oznajmia Plutarch.
- Nie może go tutaj trzymać...
- Mówisz tak, jakbyś naprawdę miała to na myśli. - komentuje Johanna.
Tego już za wiele. Wściekała odwracam się tyłem do szyby i podchodzę do drzwi pchając je z całej siły. Nie zdążam dobiec do windy. Haymitch chwyta mnie za ramie. Wyrywam rękę z jego uścisku i czuję, jak jego paznokcie zostawiają ślady na moje skórze.
- Zaczekaj! - komenderuje Haymych. - Musimy...
- Hamiych, możesz mnie do cholery w końcu zostawić?! - warczę. 
- Musimy zacząć obmyślać strategię. - nalega.
Staję, jak wryta.
- Jaką strategię?
Wzdycha.
- Mam nadzieję, że będziemy współpracować, jako mentorzy. 
Odwracam się powoli jednocześnie analizując moją decyzję. Czy dam sobie radę bez Haymitcha? 
- Haymitch... Każde z nas dostanie czworo trybutów. - mówię słabo. - Myślisz, że wymyślanie jednej strategi dla całej ósemki, to dobry pomysł? Powinniśmy się skupić na własnych i udzielać im rad najbardziej anonimowo, jak się da.
Haymitch pochmurnieje, ale po chwili namysłu kiwa głową.
- Masz racje... - przyznaje.
Chcę już podejść, ale znowu chwyta mnie za ramie.
- Ale gdybyś potrzebowała rady, to możesz bez wahania się do mnie zwrócić. - zapewnia.
Kiwam głową z wdzięcznością. Teraz jednak mam dosyć. Przed odejściem znowu zatrzymuje mnie Haymitch. 
- Co jeszcze?
- Peeta chce się z tobą widzieć. - oznajmia.
Zgrzytam zębami.
- Naprawdę nie mam w tej chwili na to ochoty. 
- Ktoś musi mu wszystko poukładać w głowie. 

Kiedy wchodzę do sterylnego pomieszczenia, Peeta siedzi tak samo nieruchomo, jak kilka chwil temu. Kiedy słyszy szczęk zamka rzuca szybkie spojrzenie w moją stronę, ale potem spuszcza wzrok. 
Podchodzę bliżej i mimo zastrzeżeń strażnika, abym tego nie robiła, siadam na skraju łóżka, do którego go przypięto i posyłam w jego stronę spojrzenie.
- Miałem atak. Prawda czy fałsz?
Ponieważ nie jestem w stanie odpowiedzieć na jego pytanie będąc pewna w stu procentach, udzielam wymijających odpowiedzi.
- Nie wiem, ale na pewno wypuszczą cię stąd, kiedy...
- Nie sądzę, żebym go miał. - mówi. - Zazwyczaj nie pamiętam ataków furii i zostawiają one po sobie taką dziurę, ale teraz nic takiego nie...
- Johanna uważa, że wszystko było z tobą w porządku. Ma do ciebie żal za to, że nikomu nie dowaliłeś. - informuję go. 
Wykrzywia usta w krzywym uśmiechu, który zaraz blednie. 
- Nie mieliśmy za bardzo szansy porozmawiać od rozstania u Tigriss. - zauważa. - Co u Gale'a?
- Nie mam świeżych informacji. - wyznaję. - Sądzę, że wyjechał. 
Peeta kiwa głową. Przez chwilę oboje milczymy.
- Słyszałem o tym, co się stało z Prim.
Przypomnienie mi o siostrze powoduje, że nóż w ranie się obraca, a moja maska obojętności na chwilę się zsuwa. Peeta to zauważa, ale nie komentuje. Sądzę, że gdyby nie był skuty, wyciągnąłby ręce w moją stronę i pozwolił, abym się do niego przytuliła, ale mogę się mylić. To w końcu nie ten sam Peeta, ale ten stary tak właśnie by postąpił.
- To... Było... - jąkam się.
- Wiem. - mówi rozumiejąc. - Wiedz tylko, że wszystko widziałem. - mówi i wskazuje na powoli leczącą się ranę na policzku. 
- Cieszę się, że jesteś cały... Prawie. 
Ma w sobie tyle przyzwoitości, aby się nie roześmiać. 
- Dziękuję za to, że przyszłaś. - mówi.
- Nie ma sprawy... To... Ja już...
Wstaję i już mam wyjść, kiedy zatrzymuje mnie jego głos.
- Zaczekaj. - prosi. - Myślisz, że nas teraz obserwują?
Marszczę brwi, ale kiwam głową dosyć pewna swojej odpowiedzi. Peeta zaciska usta.
- W takim razie innym razem.

niedziela, 3 stycznia 2016

CHAPTER ONE: THE GOODBYE

Hej! Witam ponownie.
Chciałabym zaprosić was na fanpage https://www.facebook.com/youknownothingthg . Jeśli chcecie być na bierząco lub podoba wam się blog, to możecie zostawić tam łapkę.
A tymczasem czujcie się zaprosszeni do komentowania. Pod ostatnią notką zapomniałam zmienić ustawienia, ale teraz możecie komentować jako anonimowi :)
- Tina
***
Jeszcze nigdy centrum Kapitolu nie było tak puste. Na ośnieżonym chodniku widnieje jedynie kilka par odciśniętych butów i  nikt nawet nie trudzi się, żeby odśnieżyć to miejsce. Wszyscy są zbyt zajęci.
Ludzie są w większości na przedmieściach. Zbierają ciała i unieszkodliwiają kokony. Centrum zabezpieczono na samym początku, a teraz rebelianci zajmują się odnogami miasta. Dzięki aktualnym hologramom z mapą miasta praca idzie im bardzo sprawnie.
Nie mam pojęcia gdzie podziali się Kapitolińczycy. Może schowali się w swoich domach, podziemiach, albo potajemnie wyjechali, ale nie ma ich w zasięgu mojego wzroku. Nikogo tu nie ma. Tylko my.
Mama idzie obok mnie piastując w dłoni mały plecak z ubraniami. Wygląda tak krucho i bezbronnie, jak jej niedawno zmarła  córka. Mrugam kilkakrotnie odpędzając łzy i zaciskam usta kiedy maszerujemy w ciemnościach.
Eskorta w postaci Haymitcha i dwóch strażników idzie kilkadziesiąt stóp za nami, dając nam odrobinę prywatności.
Potajemnie zastanawiam się Dlaczego Hamyitch? Dlaczego nie pilnuje mnie jakaś kolejna prawa ręka Coin, albo ktoś od Plutarcha? Może chodzi to o to, że myślą, iż skoro Haymitch mnie zna, to ma na mnie wpływ? Nie wiem.
Zmierzamy do ośrodka szkoleniowego, na którego dachu znajduje się lądowisko dla poduszkowców. Nigdzie w pobliżu nie ma wystarczająco dużo miejsca, aby tak wielka maszyna mogła swobodnie wylądować,
Mama wyjeżdża.
Ja zostaję wraz z chorym na umyśle Peetą i Haymitchem w Kapitolu.
Okazuje się, że praca mentora nie zaczyna i nie kończy się na wysyłaniu podarunków dzieciom z areny.
Tak... Mam zostać mentorką, co wydaje się głupie, gdyż równie bardzo nienawidzę rodziców tych dzieci jak reszta rebeliantów i jak one same nienawidzą mnie. Każda inna osoba byłaby lepsza na to miejsce, ale gdyby kosogłos nie brał udziału w symbolicznych głodowych igrzyskach, to Coin nie czerpałaby uciechy z oglądania śmierci tych dzieci.
Wchodząc do ośrodka szkoleniowego przeżywam głęboki szok i automatycznie  się wzdrygam. Nikt mnie przed tym nie ostrzegł. Nikt mi nie powiedział. Robię krok do tyłu i wpadam prosto na Haymitcha.
- Idź dalej. Nie zatrzymuj się. - mówi i popycha mnie delikatnie do przodu.
Przełykam ślinę,
Hol pełen jest okaleczonych, brudnych, umierających i wyjących z bólu ludzi. Awoxów, osób z różnych Dystryktów i Kapitolu, dorosłych i dzieci.
Przełykam ślinę i wstrzymuję oddech, aby nie musieć wdychać smrodu ludzkiej niedoli. Idę dalej, ale Haymitch zamiast dołączyć do strażników idzie ze mną ramię w ramię, jakby chciał powstrzymać mnie przed ucieczką. Mijam brudnych, płaczących ludzi i tych, którzy są zbyt słabi, aby wydobyć z siebie odgłos. Kiedy zatrzymuję wzrok na kobiecie z otwartą raną na czole i nogą czarną niczym węgiel pytam go.
- Co to za ludzie?
- Zostali dzisiaj uwolnieni z lochów tego budynku. To więźniowie Snowa. Tutaj trzymali Peete, pamiętasz? W całym Kapitou jest za mało karetek, żeby zabrać ich wszystkich za jednym razem więc zabierają ich partiami. - wyjaśnia. - Snow miał wielu wrogów.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
- Nie przyszłabyś.
Milknę nie znajdując więcej argumentów. Haymitch podtrzymuje mnie, kiedy nogi się pode mną uginają po tym, jak widzę stos ludzkich ciał. Pogniłych, wysuszonych, śmierdzących,
Na szczęście mam zakrytą twarz, myślę i naciągam chustę pod oczy.
Kręci mi się w głowie i jestem bliska tego, aby zwymiotować.
Kiedy wchodzę do windy opieram się o jej ścianę i osuwam się po niej na ziemię.
- Pojedźcie inną winą, panowie. - Haymitch stara się odpędzić strażników. O dziwo posłusznie oddalają się.
Kiedy drzwi się zamykają Haymitch szybko niczym pantera chwyta mnie pod pachy i przygważdża o ściany.
- Haymitch! - krzyczy mama.
- Posłuchaj - zwraca się do mnie ignorując ją - nie możesz okazywać słabości! Ci ludzie przeszli prawie to samo, co Peeta, a więc zamiast zasłaniać twarz, odsłoń ją i się do cholery wyprostuj. Kim ty jesteś, hmm? Kosogłosem, czy kupką popiołu? - warczy na mnie.
Mogłabym go ugryźć, napluć mu w twarz, ale nie potrafię, bo wiem, że ma racje. Mama szamocze się z nim starając się poluźnić uścisk jego dłoni, lecz na próżno.
- Nie wiem... - szepczę.
- Ooo! Ptaszyna przemówiła. Ale ja wiem. Jesteś silną, młodą kobietą i nie możesz okazywać słabości. Nie przy niewłaściwych ludziach, Tamte byczki od Coin zaraz polecą do niej zdać raport z twojego stanu emocjonalnego. Nie dawaj im materiału, Katniss,
- Haymitch, wystarczy, - rozkazuje moja mama.
On jednak patrzy na mnie wyczekująco. Biorę głęboki oddech, ale powstrzymuję potok słów, który chce się wydostać na światło dzienne.
- Puść mnie, Haymitch.
- Więc  weź się w garść.- warczy i puszcza moje ramiona akurat, kiedy winda staje.
Potrzebuję sekundy, żeby się otrząsnąć. Haymitch ma racje.
Weź się w garść... Weź się w garść...
Wychodzę z windy. Wita mnie znajome pomieszczenie. Dwunaste piętro. Piętro trybutów z dwunastki. Chodząc między wszystkimi tymi znajomymi meblami i ozdobami mam ochotę wrzeszczeć. Tutaj spędziłam moje ostatnie chwile przed igrzyskami.
Tam dalej jest siedem sypialni. Dwie dla trybutów, dwie dla stylistów, dwie dla mentorów i jedna dla opiekuna. A tam jest stołówka.
Wchodząc na dach dzieje się to samo.
To tam stał Cinna objaśniając mi, że dach spowija niewidzialna bariera... A tam ja i Peeta siedzieliśmy razem czekając na nasze drugie igrzyska.
Tam jednak, gdzie kiedyś rosły kwiaty, dzisiaj jest tylko beton i wielka maszyna stojąca pośrodku tego placu.
Zgodnie się zatrzymujemy.
Mama staje przodem do mnie i spogląda mi głęboko w oczy. Widzę w nich łzy.
- Nie płacz... Nie płacz. - mówię przyciągając ją do siebie.
- Bądź ostrożna, Katniss... Tylko ty mi zostałaś. - szepcze.
- Niedługo się zobaczymy. - pocieszam ją. - Po igrzyskach mogę jechać gdzie zechcę. Przyjadę do Trzynastki.
- Katniss... - szepcze. - Ja nie jadę do Trzynastki.
- Więc dokąd? - pytam skonsternowana.
- Do Czwórki. Będę pomagać w powstawaniu szpitala.
- Dlaczego? Dlaczego nie jedziesz do Trzynastki lub Dwunastki?
Głupie pytanie, Katniss... Bardzo głupie, myślę. Mama patrzy na mnie zbolałym wzrokiem. Chwyta moją dłoń i ściska ją delikatnie. Kiedy mówi nie patrzy mi w oczy.
- Zbyt dużo wspomnień... Bez Prim... I twojego ojca... Po prostu nie mogę. Muszę zacząć od nowa. To zbyt trudne.
Chciałabym się na nią zirytować, że mówi mi o tym dopiero teraz, ale cząstka mnie po prostu nie może.
- Widocznie nie dla mnie. - szepczę.
Mama ponownie mnie przytula.
- Więc... Do zobaczenia. - szepcze.
- Ta...
Odsuwa się i uśmiecha blado. Następnie pociera moje ramiona i puszcza mnie. Potem podchodzi do Haymitcha i jego obdarza uściskiem. Ze łzami w oczach mama i jeden z jak ich nazwał Haymitch "byczków Coin" wsiadają na pokład.
Klapa się zasuwa, a Haymitch ciągnie mnie za łokieć do tyłu. Posłusznie idę za nim, aż stajemy na drugim końcu dachu. Słychać buczenie silników. Wirniki zaczynają pracować, a maszyna unosi się w powietrze. Cały proces startu zajmuje nie więcej niż jedną minutę, a pod koniec patrzę na oddalający się poduszkowiec z hardą miną, aż w końcu znika w ciemnościach.
Nie mogę okazywać słabości.
Odwracam się w kierunku Haymitcha. Zauważam, że mnie obserwował. Dokładnie tak, jak się tego spodziewałam.
- Chodźmy. - mówię i ruszam z powrotem do środka.
Tym razem jestem przygotowana i z wysoko uniesioną głową przechodzę obok zmordowanych ludzi. Z wieloma z nich nawiązuję kontakt wzrokowy i posyłam im pokrzepiające uśmiechy.
Opuszczając budynek, jestem z siebie dumna. Między innymi dlatego, że wytrzymałam. Kiedy spojrzenie Haymitcha natrafia na moje, wiem, że nie ma nic do dodania. Kiwa tylko głową.