Obraz

Obraz

niedziela, 27 marca 2016

CHAPTER TWELVE: DREAM

Witajcie, kochani.
Zapraszam do czytania i mile widziane są komentarze które z zapałem czytam.
- Tina
***

Tej nocy śnię o mojej siostrze. Przez cały sen a ni razu nie widzę jej twarzy, ale wiem, że to ona.  Zjawia się i nic nie mówiąc chwyta mnie za rękę i prowadzi przez ciemną alejkę w nieznanym kierunku. Wyciągam rękę i po omacku staram się znaleźć jej ciało, ale moja dłoń na nic nie natrafia, mimo, iż tu i ówdzie powinna być jej ręka, tułów. Idziemy tak długo. Potykam się o wystające przedmioty, których w ciemnościach nie mogę rozróżnić, aż w końcu uścisk na mojej ręce się rozluźnia, a potem dłoń mojej siostry znika i zostaję sama w ciemnościach.

Budzę się zlana potem i roztrzęsiona. Jeszcze przez chwilę słyszę własny wrzask, a potem zalega cisza zakłócana wyłącznie moim oddechem i częstym pojękiwaniem. Moje serce wali, jak oszalałe odbierając mi oddech, który pali za każdym razem, kiedy nowa porcja powietrza stara się dostać do płuc. Nie rozróżniam kolorów, kształtów, dźwięków. Wszystko dookoła jest rozmyte, kiedy ja staram się do końca obudzić. Nie mogę siebie sama przekonać, że sen był snem i stara się wyrównać oddech, ale na próżno. Mam ochotę wstać i poszukać mojej siostry.
Tak, to właśnie muszę zrobić. Muszę znaleźć Prim.
Zwieszam nogi z łóżka i ruszam na poszukiwania. Wychodzę z sypialni i idę do jadalni, pokoju telewizyjnego. Mam ochotę nawoływać, ale boję się obudzić zmarłych, więc chodzę tylko w kółko mając nadzieje, że Prim się zjawi. Przecież musi.
W pewnym momencie zahaczam dłonią o misę z chlebem, która z głośnym brzdękiem upada na ziemię. Stoję i patrzę na chleb, aż w końcu dochodzę do siebie. Mam wrażenie, że wieki wpatruję się w uformowany na kształt ryby, zielony chleb z czwórki, ale jednocześnie mogłabym przysiąc, że zjawia się od razu.
- Katniss? – szepcze wyciągając ku mnie rękę.
Nogi się pode mną uginają i o mały włos nie uderzę o ziemię, al. Zdąża mnie złapać.
Wybucham donośnym płaczem. Tęsknota za siostrą rozrywa mnie od środka i ze smutku mam ochotę zakopać się pod ziemią i umrzeć dławiąc się nią.
Peeta gładzi mnie delikatnie po plecach chcąc dodać mi otuchy. Jego starania są jednak marne, bo załamałam się na dobre.  Łapczywie chwytam powietrze, kiedy przed oczami staje mi kaczy ogonek Prim. Mała, dwunastoletnia Prim, która miała tylko jeden los. Mała, urocza Prim, która codziennie rano doiła kozę, a potem godzinami bawiła się z Jaskrem na przemian pomagając mamie. Mała Prim, która umarła przedwcześnie. Prim, która nie powinna umrzeć, bo umrzeć powinnam ja. I umrzeć powinna też Coin. Musi ponieść karę za śmierć mojej siostry. Muszę pomścić jej śmierć. Myślałam, że pomszczę ją zgadzając się na głodowe igrzyska, ale zamiast tego jedynie przyniosłam radość Coin.
Oh, moja droga panno Everdeen. Przecież ustaliliśmy, że nie będziemy okłamywać się nawzajem, syczy Snow w mojej głowie.
Nagle odzyskuję świadomość. Łzy już zdążyły wyschnąć, ale mój oddech ciągle jest przyspieszony. Peeta siedzi cicho obok na podłodze przyglądając mi się z uwagą.
- Dobrze się czujesz? – pyta.
- Nie.  – szepczę.
Pomaga mi wstać i nim zdąży zaprotestować, ląduję w jego ramionach. Tak bardzo potrzebuję teraz ciepła drugiej osoby, że zapominam na chwilę o tym, że Peeta i ja nie jesteśmy już w takich samych stosunkach jak kiedyś. Zapominam, że w środku niego, część jego podświadomości mnie nienawidzi.
Niepewnie unosi dłonie i kładzie je jednak na moich plecach.

Rankiem przychodzi czas na ocenę indywidualną.
Siedzę, jak na szpilkach do czasu, kiedy zjawia się Evan. Był zapewne pierwszy.
Chcę się do niego odezwać, ale przechodzi obok mnie i idzie dalej. Coś widocznie poszło nie tak, bo zostaję kompletnie przez niego zignorowana. Peeta zniknął zaraz po śniadaniu, ale wraca chwile po powrocie Evana i zasiada ze mną w salonie. Nie odzywamy się do siebie, do czasu, kiedy słyszymy znajomy glos.
- Mam nadzieję, że moi chwilowi trybuci są mniej, hmmm… kreatywni od was, jeśli chodzi o prezentacje. – mówi Haymitch i siada obok mnie. Ze zdumieniem wyczuwam od niego zapach alkoholu. – W końcu na nich nie przymknie się oka.
Wyciąga z kieszeni piersiówkę i odkręca ją, po czym pociąga spory łyk trunku. Wyrywam mu metalowy pojemnik z dłoni, po czym przechylam ją ku górze i wlewam sobie sporą część do ust do czasu, kiedy piersiówkę zbiera mi… Peeta i jednym łykiem ją opróżnia. Piersiówka trafia do Haymitcha, który najpierw potrząsa butelką, a potem uświadamiając sobie, że jest pusta chowa ją do kieszeni.
- A teraz na poważnie. – mówi. – Przychodzę tu, bo jestem mentorem i mam taki obowiązek, by zawrzeć z wami układ. Ariana, moja trybutka chce sojuszu z Rosalyn i Evanem. To dobra dziewczyna i tak dalej, ale na waszym miejscu odrzuciłbym propozycję i nawet nie przestawiał jej Rose i Evanowi. Jeśli ją przyjmą, to…
- Myślisz, że mogłaby ich zdradzić? – pytam.
- Biorę to pod uwagę. Dziewczyna nie jest okrutna… Bardziej… bezwzględna. Zostawia w Kapitolu swoją córkę i zrobi wszystko, aby…
- Jak to córkę? – przerywam mu.
- Ta dziewczyna kilkanaście tygodni temu urodziła dziecko.
Potrzebuję kilka sekund, aby przyswoić tę informacje. Widziałam już ogarnięte rozpaczą kobiety odbierające sobie życie po śmierci dziecka i rodziców pogrążonych w buntowniczym smutku. Nie wątpię, że młoda matka jest równie kochająca względem swojego dziecka.
- Powinniśmy przynajmniej im to przedstaw… - mówi Peeta, ale mu przerywam.
- Nie. – warczę. – Nie ma opcji, nie będą mogli jej zaufać.
- Tak, ty i to twoje zaufanie. Wiesz, że czasami warto jest zwrócić na kogoś uwagę i spróbować mu zaufać? – cedzi.
- Tak? – pytam kpiąco. – A może mam ci wymieniać gdzie to TWOJE zaufanie doprowadziło NAS wiele razy?
- Może przestałabyś wszystkich pakować do jednego worka ze Snowem i jego ludźmi? Katniss, on nie żyje!
- Nie zmieniaj tematu! Nie dowiedzą się o tej propozycji czy ci się to podoba czy nie. – odwarkuję.
- Zamknijcie się oboje, albo każę was rozdzielić. – wtrąca się Haymitch i łapie mnie za ramię. W pewnym momencie wstałam.
I właśnie wtedy, w chwili kompletnej nieuwagi, rozlega się krzyk.
- Katniss! – słyszę, następnie zauważam pobladłą twarz w drzwiach. Rosalyn wspiera się na ramieniu Simona nie mogąc stanąć samodzielnie. Jej ciało się trzęsie, a z jej ust wydobywa się pełen przerażenia, nieustający jęk.

niedziela, 20 marca 2016

CHAPTER ELEVEN: CONFESSIONS

Hello!
Ale wam FATALNIE idzie, jeśli chodzi o komentowanie. dalej, kochani!
Padło też pytanie dlaczego ylko jedna notka w tygodniu.
Stworzenie jednej zajmuje średnio od 1-2,5 godziny, a nie mogę sobie pozwolić na zużycie na nie większej ilości czasu w ciągu tygodnia. Niestety, ale mam dużo szkoły.
- Tina
***
Muszę przyznać, że czuję się okropnie, kiedy na widok ich zawstydzonych twarzy zachciewa mi się śmiać. Żaden z nich na mnie nie patrzy, ale w powietrzu czuć napięcie. Wzdycham i podchodzę bliżej nich. Dziwnie się czuję pouczając ich, bo są naprawdę niewiele młodsi ode mnie.
- Za kilka dni zaczynają się igrzyska, a wtedy będziecie mieli tyle problemów, ile rywali. Nie proszę, abyście pałali do siebie sympatią, bo to nie o to tu chodzi. Po prostu na waszym miejscu zajmowałabym się zdobywaniem umiejętności przetrwania, uczyła się tropić zwierzynę, polować, obmyślała strategię, a zamiast tego wy zajmujecie się bójką o jakieś dyrdymały. Nawet jeśli słowa Zoe są prawdą, to...
- A co to ma za znaczenie? – przerywa mi Simon. – I tak umrę. Zwycięży zapewne Rosalyn, Evan albo tamta trybutka Abernathiego, Avery. Ja nie mam szans.
Jego oczy przybierają smutny wyraz.
Pamiętam, jak mnie obezwładniało uczucie bezsilności i beznadziei, kiedy byłam pewna, że nie przeżyję ćwierćwiecza poskromienia. Ja jednak miałam inny cel. Od początku nie miałam przeżyć.
- Posłuchajcie… Jedyną rzeczą, o której teraz powinnyście myśleć jest przeżycie na arenie. Uczcie się pożytecznych rzeczy, zawierajcie sojusze, obmyślajcie strategię. Jest jednak jedna reguła. Do czasu, kiedy powrócicie do mojego domu, do swoich rodzin, musicie myśleć wyłącznie o przeżyciu. – wyjaśniam.
- Ale to nie ma sensu, bo ja i tak nie mam do kogo wracać! – wrzeszczy Simon. Po raz pierwszy traci panowanie nad sobą. – Nie mam rodziny, nie mam ciotek, kuzynów, rodziców ani przyjaciół… Szczerze mówiąc, to igrzyska, to najlepsze, co mogą mi się przytrafić, bo ani ja ani mój młodszy brat nie wrócimy żywi oboje, co wyklucza mój powrót do domu. Nie poświęcę własnego brata!
Nagle dostaję olśnienia i na chwilę wracam pamięcią do dożynek, gdzie Simon trzyma za rękę… małego Charlesa… Tryburta Johanny Mason. To tamten dwunastoletni chłopiec, który z całej siły przyciskał się do starszego, którego potem wylosowałam ja… Bracia trafiają razem na arenę. Makabryczny zbieg okoliczności.
Pochylam się na Simonem i przyciszonym głosem mówię:
- W takim razie pomóż mu wrócić do domu. Przecież możesz starać się go chronić. Naucz się czegoś pożytecznego, spróbuj go uratować.

Przy kolacji decyduję się opowiedzieć moim trybutom jak będzie wyglądać tegoroczna arena. Rosalyn wydała się poczuć nadzieję, ale Zoe spuściła ramiona, zrezygnowana.
- W mieście byłam tylko kilka razy. Mieszkałam na przedmieściach. – tłumaczy.
Podrzucam jej plan Kapitolu i karzę jej go studiować, a potem wybieram się do swojego pokoju. Po drodze waham się jednak i po sekundzie zastanowienia wybieram się na dach.
Potrzebuję się komuś wygadać.
Oczywiście, stoi tam, jak przypuszczałam.
- Może to się stanie nasze oficjalne miejsce spotkań? – pytam, podchodząc bliżej.
Nie daj znaku, że mnie zauważa, więc przez krótką chwilę myślę, że mnie nie usłyszał, ale zaraz potem się odzywa.
- Powiedz mi, dlaczego miałem przeczucie, że tu przyjdziesz? – pyta z krzywym uśmieszkiem.
W dole słychać szum, a światło miasta oświetla jego twarz. Mimowolnie daję sobie kilka chwil na zastanowienie się nad jego pytaniem.
- Może dlatego, że mam ochotę z tobą porozmawiać.
Oboje spoglądamy w dół i obserwujemy zgiełk na ulicach. Opieram dłonie na barierce i wzdycham.
- Skoro chcesz porozmawiać, to mów.
Zaciskam usta po części dlatego, że ciężko mi o tym mówić, a po części dlatego, że boję się, iż po ich otwarciu wydobędzie się z nich jedynie przenikliwy szloch. Nie chcę okazywać słabości, zwłaszcza Peecie, który skoro jeszcze nosi przy sobie paralizator nie może być całkowicie zdrowy. Prawdopodobnie już nigdy nie będzie.
Muszę jednak z kimś pomówić, bo ciężko mi i nie mam nikogo, komu mogłabym się wygadać.
- Nie chcę ich śmierci, Peeta. Nie chcę, żeby umierali, a tym bardziej nie chcę oglądać, jak umierają. Widziałam już tyle śmierci. – szepczę i spuszczam wzrok nosowej stopy.
Peeta milczy, nic nie mówi, a jedynie spogląda w moją stronę. Nasze spojrzenia się krzyżują i zauważam w jego spojrzeniu dawną iskierkę współczucia.
- Nie chcę brać w tym udziału... Przyczynię się do ich śmierci, prawda? Przecież zagłosowałam „tak”. Przeze mnie zginą. Na początku mnie to nie obchodziło, ale... Cholera, zaczęło mi zależeć. – wyznaję.

- Wieczny problem. – mówi. – Przecież właśnie dlatego porwał mnie Snow. Zależało ci na mnie, a on miał mnie akurat pod ręką. Prawda czy fałsz?
Przełykam ślinę.
- Prawda. – szepczę, a po namyśle dodaję – Wszyscy, których ko… - zacinam się, a potem poprawiam - na których mi zależało z wyjątkiem ciebie byli bezpieczni.
- W Trzynastce.
- Tak.
- A jak myślisz, który z nich zwycięży? – pyta.
Zaciskam zęby. O tym akurat nie chcę rozmawiać. Ciągle męczy mnie nieprzyjemne poczucie winy.
- Myślę, że każdy z nich na swój sposób ma szansę. Każdy z nich ma własne zalety.
- Obserwowałaś ich zaledwie kilka dni. Skąd możesz to wiedzieć? Jak na moje to żadne z nich… –  syczy, ale nie kończy.
- Każdy z nic, co? – pytam i w tej samej chwili zauważam, jak jego palce zaciskają się kurczowo na poręczy barierki. – Peeta?
Kiedy na mnie spogląda, zamiast oczu ma czarne stawy. Źrenice rozszerzyły mu się do tego stopnia, że błękitnych tęczówek prawie nie widać.
Ogarnia mnie przerażenie. Robi krok w moją stronę, a ja cofam się gwałtownie. Chwilę później Peeta jednak mruga kilkakrotnie pod rząd, a jego źrenice stają się normalne. Rozgląda się dookoła, jakby nie wiedział co się właśnie stało i dociera do nie, że zapanował nad atakiem szaleństwa. Wrócił do normalności. 
- Muszę iść. – szepcze i rusza w kierunku wyjścia.
W ostatniej chwili chwytam jego rękaw.
- Zostaniesz ze mną? Proszę.
Odwraca się przodem do mnie i zaskoczenie wymieszane z zagubieniem na jego twarzy stają się czymś w rodzaju ciepłej poświaty i nagle czuję się, jakby Prim mnie uściskała, albo jakby ojciec pogłaskał mnie po włosach.
- Zawsze. – odpowiada.
Robi mi się ciepło na sercu.
Peeta wraca do mnie i ponownie staje obok mnie opierając się o barierkę.
- Wracając do tematu… Nie wiele możemy już zrobić. Możemy jedynie patrzeć bezradnie.
- Te igrzyska będzie mi ciężko oglądać.

niedziela, 13 marca 2016

CHAPTER TEN: THE FIGHT

Hej i zapraszam na nową notkę.
- Tina
***

Następny ranek poświęcam na indywidualny trening z Zoe. Pulchna dziewczyna fatalnie radzi sobie z bieganiem, o czym przekonuję się niemal od razu, ale za to z łatwością potrafi odróżnić zatrute owoce od bezpiecznych. Radzę jej, aby spróbowała podciągnąć swoje umiejętności uciekania. Sprawdzam jej umiejętności walki i jej siłę i okazuje się, że dziewczyna świetnie radzi sobie z nożem. W pewnym momencie przecina mi skórę na karku. Leje się krew. Już mam ją pochwalić, iwedy widzę, jak dziewczyna dosłownie zlizuje krew z noża, co skutecznie odbiera i mowę. Zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie udaje, podobnie, jak Johanna. Z pozoru jest słaba, ale kiedy tylko dostaje jej się do ręki nóż…
Z ulgą witam Evana, który zjawia się u mnie na swój trening. Evan jest silny i bystry, ale jego dobre umiejętności na tym się kończą. Brak mu zaradności i nie radzi sobie z bronią. Innymi słowy można by go przyszpilić na rozmaite sposoby. Jest jednak pojętny i szybko uczy się podstaw walki wręcz, a także polowania. Kiedy trafia nożem iluzję królika, zaczynam bić mu brawo.
- Oby tak dalej, a długo pożyjesz.
Po zakończonym treningu znowu spotykam się z Rosalyn i przez bite trzy godziny trenujemy strzelanie z łuku. Mniej więcej w połowie tego czasu przerzynamy się na ruchome cele, przez co Rosalyn zaczyna kształtować swój własny styl. Kiedy wie, że nie daje rady naciągnąć cięciwy, podbiega  bliżej i celuje wyżej, a kiedy przewiduje zmianę kierunku lotu przez ptaka, zmienia taktykę. Radzi sobie co raz lepiej. Stara się zapamiętać co do niej mówię.
Jem, oddycham i żyję szkoleniem trybutów do ostatniego dnia naszego wspólnego treningu w Sali treningowej. Zrobiłam co mogłam, aby ich wprowadzić.
Rankiem pierwszego dnia ich samotnych ćwiczeń czuję się niezwykle dziwnie siedząc sama w kosztownie urządzonym apartamencie. Chcę znaleźć sobie coś do roboty, ale mimo wszystko do lunchu krzątam się bez celu nie potrafiąc się skupić. W końcu decyduję się na drzemkę. Po przebudzeniu boli mnie głowa, a słońce niemiłosiernie razi mi oczy. Nie słońce mnie jednak obudziło, a mocne i stanowcze pukanie do drzwi.
Przez ułamek sekundy mam ochotę trzasnąć nieproszonego gościa, ale zaraz uświadamiam sobie, że jest już późne popołudnie, a informuje mnie o tym nisko stojące słońce. Spałam za długo. W gruncie rzeczy przespałam całe popołudnie, kiedy to miałam…
Zła na samą siebie zrzucam nogi nad krawędź łóżka i ociężale wstaję. Pukanie nasila się, aż staje się donośnym dudnieniem. Otwieram drzwi.
Za nimi stoi Peeta wymuskany i ubrany w swój standardowy strój tu w Kapitolu. Na jego twarzy widać niepokój.
- Nareszcie, śpiąca królewno - wzdycha. – Mamy problem.
Co? Nie mogę myśleć trzeźwo jeszcze na wpół zamroczona snem.
- Problem?
- Tak… Evan i Simon wdali się w bójkę. – mruczy.
- W bójkę?! – wykrzykuję. – Czy… Czy oni postradali zmysły?
- Widocznie. – burczy. – Idą właśnie na górę.
W chwili, gdy to mówi, słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Mijam Peetę i wścieka, jak osa wychodzę z korytarza. Są tam wszyscy. Cała czwórka. Chłopcy mają po kilka bandaży na ramionach, a Sion ma spuchniętą wargę, ale poza tym oboje są cali.
- Wszyscy, pokój telewizyjny.
Widzę zaskoczenie na ich twarzach No tak… No bo dlaczego wzywam do siebie na dywanik dziewczyny, skoro tym razem nie zawiniły. Ruchem głowy daję im znać, aby się ruszyli.
Kiedy zajmują miejsca, staję naprzeciwko ich i podpieram dłonie na biodrach. Ledwie zauważam, jak Peata staje obok mnie.
- Co to miało znaczyć? Macie cokolwiek na swoje usprawiedliwienie? – pytam wściekła.
Chłopcy spuszczając oczy i gapią się na swoje dłonie. Powtarzam swoje pytanie, ale nie uzyskuję odpowiedzi od żadnego z nich. Kątem oka zauważam, że z tyłu sali Zoe unosi rękę. Nie chcę słyszeć od niej wyjaśnienia, a więc ją ignoruję, ale ona i tak zaczyna mówić.
- Pobili się o ciebie. – mówi z lekkim i pełnym wyższości głosem. Zupełnie, jakby to, co powiedziała uczyniło ją lepszą od innych.
- O mnie? -  pytam ze zmarszczonym czołem, bo jej słowa nie mają najmniejszego sensu.
- Oboje są w tobie zakochani po uszy. Simon powiedział o zdanie za dużo i oberwał, a potem to już szło gładko. – wyznaje z szerokim uśmiechem.
Chłopcy zaciskają pięści i oboje się rumienią, ale żaden z nich się nie odzywa, co uznaję za przyznanie się do winy. Zoe za to zaciera ręce. Ale z niej cyniczna zołza. Ignoruję, co powiedziała, bo nie chcę się irytować, ale wręcz wyczuwam, jak Peeta zaciska szczęki.
- Czy wy macie pojęcie co uczyniliście? Właśnie obniżyliście sobie ocenę kilkakrotnie. Nie wolno wam ze sobą walczyć! Nie wiem, jakie konsekwencje zostaną wymierzone, ale…
- Już zostały wymierzone. – Wtrąca się Peeta. – Zabrali im jedną czwartą z wynagrodzenia przysługującego mentorowi dla każdego trybuta. Jeśli to się powtórzy to całkowicie wyzerują wasze konta.
No to pięć tysięcy w łeb.
- Majcie to na uwadze: każdy wasz ruch m znaczenie. Wy dwoje jeszcze zostańcie, ale reszta wynocha. Ty też, Peeta. – mówię.
Próbuje protestować, ale ostatecznie podąża za dziewczynami do wyjścia.

niedziela, 6 marca 2016

CHAPTER NINE: TRAINING

Tutturututututuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Jestem!
Więc tak... Przepraszam za opóźnienie. Nie wyrobiłam się
- Tina
***

Kiedy miałam dwanaście lat i po raz pierwszy miałam stanąć wśród potencjalnych trybutów na dożynkach, Prim płakała nie chcąc mnie wypuścić z objęć swoich wiotkich ramion. Tej nocy we śnie na nowo przeżyłam tę chwilę. Widziałam, jak mama odciąga kruchą dziewczynkę od mojej piersi i siłą ją przytrzymuje, abym  mogła stanąć wśród najmłodszych dzieci. Były to igrzyska, w których zwyciężyła wówczas siedemnastoletnia Johanna Mason. Pamiętam, jak wyglądała na arenie. Wśród przeciwników – głupia i niezdarna, a na dodatek nieporadna, ale poza ich oczami – maszyna do bezlitosnego zabijania, a do tego zwinna i bystra. Dzisiaj na szkoleniu zobaczyłam jej drugie wcielenie, podczas gdy krzyczała do trójki dzieciaków aby biegli szybciej po podłużnej bieżni w Sali treningowej. Trzy z sześciodniowego szkolenia trybuci mają uczyć się pod okiem mentorów w Sali ćwiczeń, podczas gdy resztę spędzą na treningu indywidualnym. Johanna po raz kolejny wywrzaskuje przekleństwo do jednej ze swoich trybutek, której imienia już od dawna nie pamiętam. Dziewczyna spłoszona traci równowagę i upada czerwoną twarzą na ziemię. Johanna obrzuca ją zdegustowanym spojrzeniem i w tym samym momencie zauważa mnie.
- Nie dajesz za wygraną. – zauważam.
- Oni wszyscy są tak beznadziejni, że w całej historii beznadziejności jeszcze nigdy nie istniał nikt bardziej beznadziejny. Zwłaszcza ona.j – ocenia i wskazuje podbródkiem na siedzącą teraz na bieżni dziewczynę. – Czy ja pozwalałam ci się zatrzymywać? RUSZAJ SIĘ I DO ROBOTY!
Cała roztrzęsiona i zapłakana odzywa się.
- Nie mogę… Moje nogi już nie dadzą rady! – piszczy płaczliwie.
- Czy trójka zdziczałych psów byłaby dla ciebie wystarczającą motywacją? Może mam je dla ciebie spuścić?
Brwi dziewczyny unoszą się śmiesznie wysoko, a jej oczy przepełniają się przerażenie Nie spuszczając z nasz wzroku podnosi się i staje na drżących nogach a potem dołącza do reszty biegnących. Johanna nawet nie kryje uśmiechu.
- Jak ta dziewczyna na ma imię?
- Coś na H… A może na J… Ach, nie pamiętam. To zbędna informacja.
- I co teraz? Zamęczysz ich na śmierć?  - pytam z najwyższą powagą.
- Może kiedyś mi za to podziękują.
Zjawiają się moi trybuci. Dzień spędzamy nie na treningu siłowym, a na treningu umysłowym Uczą się wiązać węzły, odróżniać rośliny, a Simon daje radę nawet samodzielnie rozpalić ogień przy pomocy jedynie krzemienia i zwęglonej szmatki, za to Zoe dobrze sobie radzi z rozpoznawaniem jadalnych roślin. Opowiada mi, że jej rodzina dawniej prowadziła restaurację, co wyjaśnia jej posturę.
Kiedy po południu mam zamiar opuścić salę treningową, czuję uścisk na ramieniu. Odwracam się zaskoczona i zauważam Rosalyn, która jakiś czas temu opuściła nas, aby samotnie popracować nad stanowiskiem z węzłami. Ze zmarszczonym czołem wtapia we mnie spojrzenie swoich oczu.
- Mogłabyś coś dla mnie zrobić?
Mówi to zdanie ta delikatnym tonem, że mimowolnie osłupiała kiwam krótko głową. Rosalyn spuszcza wzrok po czym go unosi. Spogląda za siebie, gdzie Trybuci Haymitcha i on sam waśnie zbierają się do opuszczenia pomieszczenia.
- Chciałabym cię poprosić o trening indywidualny. – szepcze. – Wiem, wiem… Na początku mówiłam, że go nie chcę ale… Nie mogłam się przed wszystkimi przyznać, bo by zaczęli coś podejrzewać…
Przełykam ślinę.
- Chcesz coś przed nimi ukryć… I nie chcesz, żeby się dowiedzieli że coś urywasz.
- Dlatego właśnie miałam nadzieję, że mi pomożesz.
Co się z nią stało? Może tylko udaje, ale jej postawa wojowniczki wydaje się nagle mocno topnieć. Jestem jej mentorką, nie wolno mi jej odmówić.
- Jak mogę ci pomóc?
- Kiedy wygrałaś igrzyska, byłaś dla mnie autorytetem. – tu krzywi się. – Chciałam się do ciebie upodobnić, więc poprosiłam rodziców o załatwienie dla mnie lekcji łucznictwa.
Unoszę wysoko brwi.
- Ty strzelasz?
- Tylko trochę… Właściwie, to… Wiedziałam, że zostanę wylosowana kiedy tylko ogłosili igrzyska. To było oczywiste. – szepcze.
- Niby skąd? Przecież była tylko jedna pula. Gdyby była tam więcej niż jedna karta z twoim nazwiskiem i inny mentor by ją wylosował, to mogłoby się zrobić nieprzyjemnie. Coin by nie zaryzykowała. – wyjawiam.
- Jesteś pewna? – pyta ze zwątpieniem.
Nie jestem… Fakt.
- Chcesz więc ukryć twoje umiejętności. Dobrze. – mówię i rozglądam się dookoła. Jesteśmy tui same. – Postrzelajmy.
Na strzelnicy chwytam dwa łuki i jeden podaję Rosalyn.
- Ile ty masz lat?
- W tym roku szesnaście. Zobaczymy czy dożyję.
Ta dziewczyna jest tylko o kilka lat młodsza ode mnie, a ja uczę ją, jak skutecznie zabijać.
- Ciekawe co by powiedzieli twoi rodzice, gdyby wiedzieli, że…
- Nic by nie powiedzieli. Nie żyją. – przerywa mi.
Dostrzegam cień smutku w jej oczach, ale nie drążę tematu.
Prowadzę Rosalyn na środek Sali, a potem demonstruję jej, jak wyrzucać za pomocą wyrzutni przedmioty w powietrze. Ustawiam poziom trudności na najwyższy i ustawiam się. Dziewczyna naciska przycisk i rozpoczyna się zabawa.
W powietrze wylatują trzy prawdziwe ptaki, a przynajmniej z daleka wyglądają na prawdziwe. Jedną strzałą przeszywam trzy z nich, a potem nakładam dwie strzały na raz i wypuszczam je trafiając w oba. Następnie wylatuje ich więcej, a ja znowu daję sobie radę. Sytuacja staje się co raz trudniejsza. Kilka razy chybiam, ale następną strzałą kończę sprawę. Podłoga usiana jest truchłami, kiedy symulacja się kończy. Nagle ptaki rozmywają się i znikają wsiąknięte przez ziemię. Przyglądam się im aż ostatni nie znika.
- To symulacja. – wyjaśniam wpatrującej się w podłogę Rosalyn. – To nie były prawdziwe ptaki.
Widzę podziw w jej oczach, ale ona sama nic nie mówi. Jej chude ramiona skrzyżowała na piersi i bez słowa podąża za mną, kiedy idziemy do stanowiska z nieruchomymi celami.
- Pokaż mi co potrafisz.
Dziewczyna przez chwilę się koncentruje. Dojść niezdarnie zakłada strzałę na cięciwie i wypatruje celu.
- Kukłą numer trzy. – instruuję.
Słychać świst strzały i Rosalyn trafia kukłę w kolano.
- Nieźle. – przyznaję. – Teraz numer pięć.
Puszcza cięciwę, a strzała odbija się od podłogi około metr przed kukłą. Zaciskam usta. Zauważam, iż nie naciągnęła cięciwy na całą długość, a ledwie ją pociągnęła.
- Dwa.
Tym razem chybia o zaledwie kilka centymetrów, ale pocisk i tak wbija się w drewnianą ścianę zamiast w cel.  Zbliża się do niej. Widzę rozdrażnienie na jej twarzy.
- Cierpliwości.
- Nie mam czasu na cierpliwość. – warczy.
- Po pierwsze – zaczynam ignorując jej komentarz. – Jeśli chcesz kogoś zabić, to musisz porządnie naciągnąć cięciwę. Wiem, że bolą od tego palce, ale może ci to uratować życie. Po drugie, unieś wyżej łokieć i nie prostuj ręki trzymającej łuk, bo jeszcze sobie przejedziesz po niej cięciwą, co nie jest przyjemne. Teraz raz bez strzały.
Dziewczyna wzdycha i celuje z łuku. Dłonią unoszę jej łokieć jeszcze wyżej.
- Naciągnij mocniej. – mówię cicho i pomagam jej z tym. – Teraz celowanie. Staraj się celować kilkadziesiąt centymetrów nad celem. Teraz ze strzałą.
Ponownie nakłada strzałę, a je się odsuwam. Trwa to trochę dłużej, ale w efekcie dziewczyna trafia w ramię. Kilka centymetrów od szyi.
- Dobrze. To nie zabije ofiary, ale stanowczo ją porani i spowolni, albo nawet trwale unieruchomi. Jeszcze raz. Numer dwa.