Obraz

Obraz

niedziela, 22 maja 2016

CHAPTER NINETEEN: THE LIAR

Hello, hello, hello.
Witam was przed kolejnym wpisem. Enjoy!
- Tina
***

- Dlaczego ścięłaś włosy? – głos Peety wyrywa mnie z zadumy.
Spoglądam na niego. W dłoni raz za razem obracam jakiś metalowy przedmiot. Nie wiem nawet, co to do końca jest.
- Moja ekipa stwierdziła, że nie uda się ich odratować i zasugerowała, abym je ścięła. – odpowiadam i spuszczam wzrok na dłonie.
- Ale jest coś jeszcze, prawda?
Wzdycham. Nie lubię, kiedy tak robi. Na siłę docieka drugiego dna, a nie ważne, jak bardzo będę się stała to ukrywać, to zawsze dopatrzy się większości prawdy bez mojej pomocy.
- Impuls.
Widzę, że nie zadowala go ta odpowiedź, ale mimo to nie pyta o więcej.
- Wybacz. Pusta ciekawość.
Zawsze zastanawiało mnie to, jak bez żadnego problemu potrafi poprzez wypowiedzenie jednego zdania, zawładnąć człowiekiem. Gdzieś pomiędzy porwaniem, a osaczeniem ostrza tej cechy stępiły się.
Czuję się pusta. Niemal, jak po śmierci Prim. Trzymam się jedną ręką oparcia kanapy, a drugą trzymam na swoim brzuchu i jedyne, o czym mogę myśleć, to fakt, iż nie jestem w stanie się poruszyć. Nagle znikają mięśnie lub też zapominam jak ich używać i rozpływam się w otchłani. Nie czuję już smutku, a jedynie znużenie.
- Katniss… Przepraszam cię za tamten pocałunek. – szepcze.
Jego słowa docierają do mnie dopiero kilka sekund po ich wypowiedzeniu.
- Nie przemyślałem tego, działałem spontanicznie. – tłumaczy. – Wybacz.
- Nic się nie stało. To znaczy… Nie mam ci tego za złe.
Zapada cisza, podczas której korzystam z okazji i ocieram zmęczone oczy.
- Poczułaś coś? – pyta.
Wprawia mnie w zakłopotanie. Od razu się najeżam, bo w moją pierś wstępują stare, jak świat uczucia. Opanowuję się jednak od wywarczenia odpowiedzi.
- Tak.
Nie mogę już tego dłużej znieść. Wstaję i kieruję się w stronę wyjścia, ale w ostatniej chwili zamieram z ręką spoczywającą na klamce, kiedy coś sobie uświadamiam. Żałuję swoich słów jeszcze zanim kończę mówić.
- Kiedyś ktoś mądry powiedział mi, że nawet, jeśli żyłabym tysiąc razy, to i tak nie będę na ciebie zasługiwać. Jesteś wolny, Peeta. Na twoim miejscu nie marnowałabym czasu na kogoś takiego, jak ja. Jestem skorupą człowieka. Nie sądzę, abym już potrafiła kochać.
Mam już nacisnąć klamkę, ale jego głos, cichy i szepczący rozlega się tuż przy moim uchu.
- W ogóle się z tamtą osobą nie zgadzam. Z tobą też nie. W końcu i ja sądziłem, że wszystko, co ze mnie zostało to tylko krew i kości, ale okazało się, że nadal czuję do ciebie to samo, co kiedyś.
Odwracam się powoli i staję z nim twarzą w twarz.
- To tylko dowodzi tego, że jeszcze nie wyzdrowiałeś do końca.
- Masz rację. Nie wyzdrowiałem. To jednak nie zmienia faktów, bo wiem dobrze, że czuję to samo, co kiedyś.
Spoglądam na dłonie. Czy mogę mu wierzyć? A nawet, jeśli to prawda, to nie jestem w stanie się zakochać. Nie wiem, jak to jest być zakochaną.
- Może kiedyś. Najpierw muszę się pozbierać.
Rzecz jasna kłamię, jak z nut. Ja się nigdy nie pozbieram.


Wracam do panelu. Widzę, że okryta kocem Rosalyn leży obok ciągle płaczącego Simona. Jego twarz jest całą mokra, ale to nie od łez. Zauważam na ekranie, że okrutna śnieżyca zmieniła się w nieustającą ulewę topiącą pozostałości śniegu.
Zostało mi już po niecałe szesnaście tysięcy na koncie Rose i trzynaście na kącie Simona. Zaciskam pięści, aby przypadkiem nie wysłać im nowego podarunku. Z zadowoleniem zauważam, że, podczas, gdy jego brat stara się uporać z nieuniknionym, Charlie zbiera deszczówkę, a na horyzoncie zapada zmrok.
Przy życiu zostali Rosalyn, Simon, Charlie, Avery, dziewczyna i chłopak Haymitcha – Holly i Montgommer, obie dziewczyny Johanny – Tiffany i Estonia, a także dziewczyna i chłopak Beetiego – Connor i Ko. Dziesięć.
Wybuch wypłoszył trybutów z pobliża, ale niewiele brakowało, aby Avery, Estonia i Tiffany wybrały się tam w poszukiwaniu możliwych ofiar.
Zwracam uwagę na innych trybutów, bo nie mogę już patrzeć na załamanego Simona, który właśnie przytula swojego brata.
Gang Avery wyruszył już na polowanie za jedzeniem. Po kilku godzinach jednak wróciły do rogu z pustymi rękami, a Haymitch uparcie nie chciał wysyłać im jedzenia, za to Johanna wysłała im jedynie koszyk z dwoma bułkami. Niech dalej radzą sobie same.
Trybut Beeteego – Connor i chłopak Haymitcha – Montgmmer (dziwne imię) zawarli sojusz na czas walki o zapasy w rogu obfitości. Do tego mieli ze sobą chłopaka Enobari, ale poległ wcześniej. Zaraz po walce rozdzielili się jednak.
Układam się wygodnie w fotelu, ale sen nie przychodzi. Przewracam się z boku na bok. Jestem wyczerpana, ale coś mnie niepokoi. Nie potrafię zasnąć.  Zamawiam ciepłe mleko i mam nadzieję, że pomoże mi zasnąć. Miałam nadzieję, że służba ponownie do da do niego tamte niezwykle smaczne korzenne przyprawy, ale dostaję jedynie kubek zwyczajnego mleka.
siorbię napój i wsłuchuję się w ciszę, jaką zapewniają loży mentorów grube, szklane przyciemniane ściany. Beetee i Johanna śpią na swoich fotelach, za to Haymitch majstruje coś przy panelu.
- Pamiętasz wszystkich swoich trybutów? – pytam.
Haymitch wytrącony ze swojego bąbla skupienia spogląda na mnie przelotnie.
- Prawie.
- Prawie?
- Minęło w końcu ponad dwadzieścia pięć lat. Trudno by zapamiętać każdego z nich. – tłumaczy.
Patrzę na niego.
- A kogo pamiętasz szczególnie?
Haymitch w końcu odrywa się od panelu i spogląda na śpiących Beeteego i Johannę.
- Szczególnie? Hmm… Był taki jeden. Nazywał się West i było od ciebie trochę starszy. Miał chyba osiemnaście lat. W każdym razie chłopak był fantastyczny wojownikiem i był ulubieńcem roku do czasu, aż sojusznik poderżnął mu gardło podczas snu.
Igrzyska słyną z takich śmierci. Zdrady są tu na porządku dziennym.
- Jak się czujesz? – pyta.
Miałam zadać mu tanie związane z Westem, ale wylatuje mi z głowy.
- Bywało lepiej.
- Trzymaj się. Evanowi i Zoe już nic nie grozi.
- Masz rację, ale jestem jeszcze ja, ty, Peeta, mama…
- Co u twojej mamy?
- Nie mam sprawdzonej informacji.
- A u Peety?
Przygryzam wargę. Wypowiadam następne słowa z trudem.
- Nie sądziłam, aby to już było możliwe, ale chyba po raz kolejny złamię mu serce. 

niedziela, 15 maja 2016

CHAPTER EIGHTEEN: ON THE RUN

Heeej!
Zapraszam do komentowania!
- Tna
***

  Nie mają szans na ucieczkę. Zaczynam spazmatycznie oddychać gorączkowo wyszukując rozwiązania. W następnej sekundzie słyszę jednak krzyk i już wiem, że czas się skończył. Zaciskam palce na oparciu fotela, a w moim środku rozlega się przejmujący wrzask. Zaciskam powieki bojąc się, że zobaczę krew, ale zaraz przywołuję się do porządku.
Stworzenia rozpoczynają pościg.
Widzę, jak w panice zostawiają niepozbierane przedmioty i rzucają się do ucieczki.  Kiedy jednak przyglądam się im bliżej zdumiewam się, bo czegoś wśród nich brakuje… Rose… Gdzie jest Rosayn?
Spoglądam na pulpit i widzę, jak leży nieprzytomna, schowana za rogiem budynku.  Chyba jej nie zostawiają, prawda?
- SIMON! – krzyczy Evan. – Katniss mówiła coś o pułapkach!
Simon chyba go słyszy, bo zaczyna się rozglądać dookoła w poszukiwaniu.
- Nie wiem! W pułapkach chodzi o to, żeby ciężko je było wykryć, geniuszu!
Tak, ale nie uruchamia pułapki własnoręcznie. To organizator musi odpalić kokon.
Mijają jeszcze dwa bloki mieszkalne, a tygrysy zaczynają ich powoli doganiać.
W pewnym momencie Evan staje, jak wryty. Skonsternowani Charlie i Simon też stają, ale Evan macha na nich spazmatycznie ręką.
- Biegnijcie! Dalej, dalej!
Simon bez wąchania chwyta za rękę swojego brata i ciągnie go z daleka od zagrożenia. Charlie nie stawia oporu.
Evan ściąga z pleców pistolet i nakierowuje go w budynki. Zaczyna strzelać nieopamiętanie w ściany, chodnik i witryny małych sklepów roztrzaskując szkło na wszystkie strony. Co on robi? Do czego celuje?
Bestie są już coraz bliżej. Z ich pysków cieknie ślina.
W końcu Evan w coś trafia. Słychać brzęk i po chwili ściany obu budynków zaczynają się walić. Kamień po kamieniu aż burza piachu i gruzu uderza o ziemię zasłaniając pod sobą bestie i Evana.

Gdy otwieram oczy, przed nimi znowu mam chaos. W powietrzu wisi piach i ludzki krzyk, a wszystko, co widzę, to brudne palce grzebiące w gruzach w poszukiwaniu czegoś ważnego.  Słyszę, jak właściciel palców wykrzykuje imię. Słyszę, jak oddycha w przyśpieszonym tempie, aż pod paznokciami tego kogoś zbiera się warstwa piachu. Kiedy w końcu ręce natrafiają na ciało i wyciągają je spod ciężaru budynku, nie wytrzymuję i ponowie zamykam oczy. Słyszę błagania o słowo i głośne oddechy, aż w końcu odzywa się nowy głos.
- Zajmij się nimi… - charczy głos Evana. Otwieram oczy by zobaczyć jego zmasakrowane ciało. – Jedno z nas musi wygrać… I widocznie nie ja.
- Stary, wyliżesz się. Katniss na pewno potrafi temu zaradzić. Coś wymyśli… Prawda? – pyta zwracając się w przestrzeń. Do mnie.
Mogę zrobić jedynie jedną rzecz.
Wyszukuję na pulpicie odpowiednie produkty i wysyłam. Kiedy paczka dociera na miejsce, Simon rzuca się w jej stronę, ale widząc jej zawartość ponownie się do mnie zwraca.
- To wszystko? Nie… - mruczy.
Wyciąga z opakowania koc… i butelkę syropu nasennego.
Przez moją kuchnię w wiosce zwycięzców, a także przez tą na złożysku przewinęły się setki ofiar wypadków górniczych. Wybuchy, pożary, zawalenia. Stąd wiem, że Evan nie przeżyje. Gruzy zapewne uszkodziły wiele kości, a odłamki zapewne przedziurawiły niejeden organ.
Spuszczam głowę i wbijam wzrok w splecione na kolanach dłonie. Zamykam oczy i izoluję się od wszystkich dźwięków. Dopiero armatni wystrzał sprawia, że unoszę głowę, by zobaczyć, jak Charlie zalewa się łzami, a jeden z ekranów na moim pulpicie gaśnie.

Simon i Charlie wrócili po Rosalyn i zapasy. Następnie, korzystając z tego, że w ich mniemaniu innych trybutów spłoszył wybuch, wybierają mały schron typu grota wśród gruzów.
Rosalyn jest rozpalona. Chłopcy okrywają ją kocem.
- Nie powinniśmy jej zostawić? Spowalnia nas. – szepcze Charlie.
Cała się najeżam.
- Nie. – odpowiada ostro Simon, a Charlie nie protestuje. – Wszystko będzie w porządku.
Moją słabością jest fakt, iż nie potrafię znieść cierpienia. Lekkomyślnie, nie parząc nawet na cenę wysyłam im jeszcze pudełko leków przeciwbólowych i wychodzę z loży.
Kiedy tylko znajduję się poza lożą, kieruję się do innej – dla wysoko postawionych widzów, gdzie może siedzieć Coin, jej doradcy i Peeta. Nie zauważam go przez szklaną ścianę, więc idę w kierunku wyjścia, ale wtedy mnie woła.
- Katniss!
Odwracam się i truchtam w jego stronę.
- Peeta… -szepczę, a potem… Wybucham płaczem.
Przyciąga mnie do siebie i przytula, chcąc pocieszyć. Płaczę w czyjeś ramię po raz pierwszy od bardzo dawna.
- A jeśli on miał szansę na przeżycie? – pytam.
- Nie miał. – odszeptuje.
- Ale jeśli?
- Nie. Ty doorze wiesz, że nie miał szans.  – nalega.
- Co ja zrobiłam? Co ja zrobiłam?! – płaczę.
W pewnym momencie Peeta spogląda w górę i przygląda się czemuś, po czym odciąga mnie na bok, a następnie gdzieś prowadzi.
- Za dużo tu gapiów. – tłumaczy.
Dziękuję mu skinieniem głowy.
Kiedy zostajemy sami, Peeta sadza mnie obok siebie na jakiejś kanapie i pociera moje ramiona dłonią. Histeria już mi trochę minęła, ale uścisk w żołądku się tylko zwiększył.
- Oni nie przeżyją. Sione poświęci się dla brata a Rosalyn już się nie obudzi i wszyscy zginą. Nie mogę… Już nie mogę oglądać więcej śmierci! – szlocham.
Nic nie mówi.
- On się poświęcił. Nie znoszę ludzi, którzy się poświęcają!
- Cóż… Czyni to z ciebie niezwykłą hipokrytkę, bo sama poświęcasz siebie non stop. – odpowiada mi sucho.
- A czy ja kiedyś dałam ci do zrozumienia, że sobą nie gardzę? – warczę.
- Przepraszam. To nie miało tak zabrzmieć. – broni się.
W ciągu doby zginęła połowa mojej grupy. Większej porażki nie popełniłam odkąd nie udało mi się uratować siostry.

niedziela, 8 maja 2016

CHAPTER SEVENTEEN: THE KISS

Dzisiaj niestety krótko. Odwdzięczę się wam.
- Tina
***

- Słyszeliście to? – pyta Simon.
Evan nadstawia uszu, po czym słysząc potworny ryk, zrywa się na nogi i ponownie zarzuca sobie na plecy Rose. Nie ma czasu na delikatność. Chwytają broń i zapasy.
- To coś jest blisko! – piszczy Charlie i chwyta plecak.
- Biegiem, biegiem!
Rzucają się przed siebie. Wszyscy opadają już z sił. Widzę, że coraz częściej muszą się zatrzymywać, a tygrys jest teraz niecały kilometr od nich. Na domiar złego zauważam, że drugi z nich skierował się w ich stronę i teraz jest niedaleko mojej grupy zachodząc im drogę, którą szli.
Moja irytacja rośnie, kiedy widzę, że jeden z samotnych trybutów znajduje schronienie przed nocą w kontenerach na śmieci niedaleko rogu.
Biegną w stronę krańca areny. Niedługo muszą zawrócić, bo inaczej będą w pułapce.
Siedzę, jak na szpilkach przyglądając się, jak moi trybuci dysząc z wysiłku starają się przedrzeć przez olbrzymią plątaninę korytarzy.
Odchylam się do tyłu na krześle i wzdycham. Już po nich. Nie uciekną przed zwierzętami. Ogarnia mnie smutek i znużenie i mam ochotę przez chwilę wrócić do swojej sypialni by przeżyć porażkę.
Muszę stąd wyjść. Może i to głupota wychodzić stąd teraz, ale nie ważne, co się stanie, nie pomogę im prezentami. Równie dobrze mogę na chwilę się stąd wynieść.
Chwytam urządzenie przenośne i wychodzę z loży. Czuję na plecach wzrok reszty, ale ich ignoruję. W tej chwili czuję tylko rozczarowanie.

Ulice Kapitolu są nadzwyczaj ciche. Wszyscy z zaparty tchem śledzą losy trybutów podczas ich pierwszego dnia na arenie. Słońce już zachodzi, a mrok spowija budynki. Wpatruję się w nie w ciszy. Kiedy nachodzi mnie myśl.
Nagle jednak słyszę się głośnych, ciężkich kroków za sobą i odwracam się szukając źródła dźwięku. Zauważam Peetę biegnącego w moim kierunku. Zanim jeszcze do mnie odbiega zaczyna krzyczeć.
- Co ty wyprawiasz?!
Jestem zdezorientowana i skołowana, ale mimo to udaje mi się wydusić z siebie pomruk.
- To już nie wolno mi się stamtąd ruszyć?
- Ale teraz? Mogą cię potrzebować.
- Nie bardziej niż dotychczas. – Warczę i odwracam się idąc w głąb miasta.
- Myślałem, że ci na nich zależy. Sama mi mówiłaś, że chcesz im pomóc.
Moja irytacja w ułamku sekundy zmienia się w bezkresną rozpacz. Odwracam się z powrotem w jego stronę, a w moich oczach po raz pierwszy od miesięcy widnieją łzy. Wstydzę się własnej słabości, więc mrugam gwałtownie chcąc odpędzić ich nadmiar, ale kiedy ta czynność okazuje się kompletną stratą czasu, robi mi się jeszcze smutniej.
- A co ja mam zrobić? Nie mam żadnej możliwości, aby im pomóc. Jedyne, co mogę zbić to podesłać lekarstwo, broń, jedzenie. Nie uratuję ich przed niebezpieczeństwem.
Peeta dogania mnie i odrobinę zdyszany chwyta moje dłonie.
- Nauczyłaś ich jak sobie radzić. Wy tłumaczyłaś, jak przetrwać.
- I co to dało? Zoe od razu zlekceważyła wszystko, co jej mówiłam o rogu. – skarżę się.
- I to powinna być przestroga dla innych. Oni wiedzą. Wiedzą, że masz racę. Przecież robią, co im radziłaś. Mówiłaś, aby uciekali, stale się poruszali i znaleźli źródło wody i pożywienia. Mimo marnych skutków starają się przeżyć. – stara się mnie przekonać.
- Nie wiem, co mam zrobić, Peeta… To wszystko wymyka mi się spod kontroli.
Peeta przez chwilę myśli.
- Łap, więc za ster.
 W następnej chwili bierze długi krok w przód i ja znajduję się w jego ramionach. Zamiast jednak złapać za ster, jak mi doradził, ja całkowicie go puszczam i daję się ponieść. Kto nasz pierwszy pocałunek od miesięcy i przyprawiony moją irytację i smutkiem smakuje czymś gorzkim.
Kiedy się odsuwam i spoglądam mu w oczy, widzę w nich błysk.
- Co się stało z tym osaczonym i nienawidzącym mnie Peetą? – szepczę.
- Niestety ciągle gdzieś tam jest, ale rzadko go widuję. Chyba uda mi się go całkowicie wyeliminować za jakiś czas. – odpowiada równie cicho.
- Dlaczego takie rzeczy dzieją się tyko wtedy, kiedy dzieją się złe rzeczy?
- Bo właśnie w takich chwilach są najbardziej potrzebne.
Stoimy tak, patrząc na siebie, aż w końcu słyszę pisk urządzenia w mojej kieszeni, oznaczający, że moja drużyna może mieć kłopoty.

Kiedy siadam ponownie przed panele, Simon rozpala ogień, a Evan stara się ocucić Rose. Są prawie zupełnie na widoku. Dziewczyna jest kompletnie nieprzytomna, a ze słów chłopców wynika, że ma gorączkę.
Z walącym sercem stwierdzam, że stwory są tuz za rogiem.